Pierwszy obraz to wspaniała komedia romantyczna z 1953 roku z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem, drugi to film obyczajowy z 2003 roku z Diane Lane i Raoulem Bovą, mówiący o tym, że można odnaleźć sens życia, nawet jak jest się po tak zwanych przejściach (a remont kupionego starego domu robi ekipa fachowców z Polski).
Nie wiem, kto wymyślił tzw. długie weekendy, ale z pewnością był to niegłupi człowiek. Majowy jest moim ulubionym. Wystarczy przecież wziąć trzy dni urlopu, a łącznie z sobotą i niedzielą przed i po wychodzi dziewięć dni wolnego. Tak przynajmniej było w tym roku. Nie zakładałem co prawda, że lato w Polsce rozpocznie się już w kwietniu i w naszym kraju będzie na majówkę cieplej i słoneczniej niż na południu Europy, ale przecież nie mogę, w końcu, wiedzieć wszystkiego…
To jest też ta pora roku, na którą czekam w zasadzie już od września. Świat po zimie budzi się do życia, wszystko kwitnie, dzień robi się coraz dłuższy, a słoneczko pieszczotliwie gładzi naszą skórę. Żyć nie umierać.
Powodów, dla których zdecydowaliśmy się spędzić ten czas we Włoszech, mógłbym wymienić ze sto, ale najważniejsze to:
- lubię Rzym
- nasi przyjaciele i sąsiedzi kupili tam apartament i bardzo chcieli, żebyśmy na własne oczy zobaczyli, jak go remontują
- poprzez ciocio-babcię (o której za chwilę) i osobistą siostrę, która wybrała studia na architekturze m.in. pod wpływem Rzymu i bywała oraz mieszkała w tym mieście, wspaniale opowiadając o jego zabytkach, mam niejako rodzinne koneksje z tym miastem
- nigdy nie byłem w Toskanii, a wielu moich przyjaciół jest zakochanych w tym regionie i ciągle się dziwią, że do tej pory nie wpadliśmy na pomysł, żeby wynająć tam dom na wakacje, jeść pasty, sery, pić dobre wino i uprawiać dolce far niente
- marzyłem, żeby połazić po Florencji przez kilka dni i zobaczyć Narodziny Wenus w Galerii Uffizi
- jest tam więcej niż parę pól golfowych, na których jeszcze nie grałem, a jak wiecie, jestem lekko zboczony na tym punkcie.
Plan zrodził się więc samoistnie – trzy dni w Rzymie, trzy dni w podróży przez Toskanię i trzy dni we Florencji. Niegłupio to wymyśliłem, co?
Rzym
LOT do Rzymu nie lata. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że to jedna z głównych stolic europejskich – tysiące turystów z Polski, Watykan, papież. Na szczęście Wizz Air, Ryanair i Alitalia zapewniają trzy połączenia dziennie. Wylądowaliśmy więc w piątek pod wieczór na Fiumicino, tradycyjnie wynajęliśmy auto w Avis i ruszyliśmy do hotelu. Wybraliśmy Hotel d’Inghilterra Roma tuż obok Via dei Condotti. Nie bliskość jednak tej słynnej ulicy, ze sklepami wszystkich drogich, prestiżowych czy snobistycznych marek była naszym celem, tylko położone w zasięgu walking distance: Panteon i Fontanna di Trevi, ogrody i Villa Borghese oraz Piazza: Navona, del Popolo i oczywiście di Spagna – u podnóża Scalinata di Trinità dei Monti, czyli Schodów Hiszpańskich.
Pokój w hotelu może nie był dramatyczny, jednak biorąc pod uwagę cenę (a wzięliśmy najtańszy) – ponad 300 € za dobę, stanowczo można było oczekiwać czegoś więcej niż widoku z okna na ścianę innego budynku w odległości nie większej niż 4 metry i lampek nocnych przy łóżku służących do dekoracji, a nie do oświetlenia, od razu skazujących próbę poczytania tam książki na niepowodzenie. Trudno, powiedzieliśmy sobie i zeszliśmy do hotelowej knajpki przy bocznej uliczce, z bardzo zacną kartą win.
Czas w Wiecznym Mieście mijał nam szybko, aczkolwiek dość standardowo – rano na golfa, potem na spacer, za każdym razem jednak w innym kierunku, z obowiązkowymi przystankami to na espresso, to na grappę, to jakieś małe, niewinne dolci, a wieczorem kolacja w dobrej ristorante, no może poza pierwszym wieczorem, gdy Dominika, nasza przyjaciółka i ekspert od różnych miejsc, zarekomendowała nam restaurację, w której moja żona próbowała zamówić dobrą pizzę: „Nie radzę”, szepnął kelner, „jest tylko mrożona”!!! Trattoria da Luigi – nie polecam.
Drugiego dnia dolecieli nasi przyjaciele i poszliśmy podziwiać ich appartamenti przy Placu Hiszpańskim, w budynku liczącym dobrze ponad 400 lat. Można dyskutować, czy lepiej mieć apartament w górach, nad morzem czy w centrum miasta, ale po co, skoro to przecież ich wybór, decyzja i pomysł na życie. Mieszkanie zrobiło jednak na nas wrażenie, a słysząc, że pokój gościnny będzie na nas zawsze czekał, tak żeśmy się rozczulili, że zaprosiliśmy ich na szampana do Hotelu de Russie. To bardzo ekskluzywne miejsce z barem i kawiarnią z dużym patio z ładnym widokiem. Język rosyjski było słychać częściej niż włoski czy angielski, więc natychmiast wywiązała się ożywiona dyskusja o nowobogackich, a potem o uprzedzeniach narodowych, religijnych i rasowych. Na szczęście syn przyjaciół wraz ze swą dziewczyną, prześliczną i przeuroczą, choć niezwykle stanowczą osóbką załagodzili bezkompromisowe wypowiedzi swojego ojca i być może przyszłego teścia i z lubością mogliśmy zamówić drugą kolejkę, za którą, niestety i to pomimo uporu z naszej strony, nie udało nam się zapłacić. Było jednak przesympatycznie.
Ostatniego dnia zdecydowaliśmy się na romantyczny wieczór tylko we dwójkę i po zasięgnięciu opinii Pawła Kubary, który wie, gdzie warto, a gdzie nie, udaliśmy się do Ristorante Matricianella na via del Leone. Spotkała nas jednak przykra niespodzianka, bo usłyszeliśmy, że nie mając rezerwacji, możemy zjeść najwcześniej… następnego dnia. Trzeba było wybrać opcję nr 2 i skorzystać z rekomendacji concierge’a hotelowego. Knajpka niezbyt duża, bez stolików na zewnątrz (dziwne), ale w środku full. Siedliśmy przy małym stole, a były one wszystkie ustawione tak gęsto, że kelnerzy poruszali się nieomal slalomem, i zjedliśmy dość smaczne pasty.
To była nasza ostatnia noc w Rzymie, bo rano mieliśmy ruszyć w podróż po Toskanii, więc na chwilę wróciliśmy myślami do ciocio-babci.
To była niezwykła osoba. Jej pierwszym mężem był rodzony brat mego dziadka. Na wojnie polsko-rosyjskiej w 1920 roku stracił nogę, co nie przeszkodziło mu w prowadzeniu aktywnego życia w pełnym wymiarze. Pływał na kajakach (zrozumiałe), chodził po górach (science fiction), był działaczem PPS, prezydentem Krakowa, a później wieloletnim wykładowcą logiki-matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie przechodząc na emeryturę w wieku 80 lat, wywołał strajk studentów, którzy żądali, żeby dalej prowadził wykłady. Co najdziwniejsze jednak, bez przerwy rozkochiwał w sobie młode, piękne kobiety. Jadwiga, zwana w rodzinie Jadźką, była pierwszą, która doprowadziła go do ołtarza. Małżeństwo długo nie przetrwało i moja ciocio-babcia wdała się w romans/związek z politykiem, który niedługo potem został prominentnym działaczem PZPR i drugą osobą w PRL-u. Ten układ też nie przetrwał próby czasu i ciocio-babcia wydała się po raz kolejny za mąż, za Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, najpoczytniejszego chyba autora kryminałów drugiej połowy XX w. Wyjechali do Rzymu, bo Zeydler-Zborowski został korespondentem Polskiej Agencji Prasowej. Jadźka zakochała się we Włoszech, więc kiedy Zeydlera zastąpił na stanowisku korespondenta PAP Teliga, to zmieniła mężów jak rękawiczki, i dalej mieszkała w Rzymie. Marzeniem Leonida Teligi był jednak samotny rejs dookoła świata. Rzucił więc ciocio-babcię, a może ona jego rzuciła, i popłynął na jachcie SY Opty, niewiele większym (wg obecnych standardów) niż duży kajak czy słynna mazurska omega, na wyprawę życia (1967-69), a ona została w Wiecznym Mieście jako korespondentka.
Zanim ktoś się obejrzał, Jadźka była już w kolejnym związku z włoskim inżynierem z zawodu, a malarzem z zamiłowania i za chwilę wzięli ślub. Uczciwie przepracowała kilka ładnych lat i po śmierci Gofredo wyjechała do Urugwaju.
Myślicie, że to koniec? Nic z tego, dopiero wtedy zaczęła prawdziwe życie. Nie wiecie, co to była za kobieta. Już dobrze po siedemdziesiątce postanowiła poszukać śladów starożytnych cywilizacji w Andach. Myślicie, że jej się nie udało? Ha! Przemierzyła Amerykę Południową wzdłuż i wszerz. Odkryła nieznane rysunki naskalne na wysokości ponad 4 tys. metrów, przedstawiające wnętrze współczesnego samolotu, a w zasadzie kokpitu pilotów. Opublikowała serię artykułów i… nawiązała współpracę z NASA. Rzecz polegała na tym, że specjaliści od lotów w kosmos nie potrafili zidentyfikować i określić przeznaczenia niektórych urządzeń przedstawionych na rysunkach. Ciocio-babcia dostała grant na badania i choć Watykan odciął jej dostęp do swoich zbiorów w bibliotece, ogłosiła, że ludzkość jest cywilizacją cykliczną, tzn. taką, która albo ginie w wyniku katastrofy, albo sama doprowadza się do zagłady, a potem się odradza. My, obecnie, jesteśmy trzecią, a może czwartą, kolejną edycją ludzkości. Nie spoczywając na laurach, po serii wykładów na różnych uniwersytetach w USA, spakowała się i poleciała szukać śladów poprzednich cywilizacji do Azji. Stwierdziła, że źródeł ludzkości należy szukać w dolinie Gangesu w Indiach. Przeszła dżumę i cholerę, ale wciąż kontynuowała poszukiwania i badania.
W wieku osiemdziesięciu paru lat wpadła na chwilę do Polski. Z radością i przyjemnością zaprosiliśmy ją na obiad. Przyszła do nas na Madalińskiego w skromnej spódnicy i białej bluzce z żabotem. Jako że był czerwiec, żona podała zupę owocową (chyba wiśniową) i oczywiście ciocio-babcia się pozalewała. Zjadła, spojrzała na swoją ubrudzoną na czerwono białą bluzkę i nie bacząc na obecność moich małoletnich wówczas synów, powiedziała: „Kurwa, wiedziałam, że się zaleję”.
Jak mogę więc nie lubić Rzymu w którym taka kobieta spędziła kawał swego życia?
A teraz będzie najlepsze: Jadźka miała jedną córkę, dziewczynę piękną jak marzenie. Jola, bo tak jej było na imię, poznała młodego zdolnego naukowca – okazał się nim nie kto inny jak absolwent Wydziału Chemii Politechniki Warszawskiej, współpracownik mojego taty – późniejszego profesora chemii – w czasie pobytu na stażu w Mediolanie. Zakochali się, pobrali (Jola z Jankiem, a nie Janek z Tatą) i zamieszkali w Szwajcarii. Małżeństwo się rozpadło, ale z jej byłym już mężem my z żoną i moja siostra oraz rodzice dalej utrzymywaliśmy kontakt. Janek często nas odwiedzał w Polsce. Któregoś wieczoru, a działo się to już jakieś 15 lat temu, wpadł do nas do domu na kolację. Było miło, smacznie, a niezłe wino wprawiło nas w dobry nastrój i zebrało nam się na wspominki rodzinne. W pewnym momencie moja żona mówi do Janka: „A wiesz, że mój cioteczny dziadek nosił takie same nazwisko jak ty?”. „No, to się zdarza czasami na świecie”, odpowiedział Janek i zapytał: „A czym się zajmował?”. No i wierzcie albo nie, ale okazało się, że drugi mąż siostry babci mojej żony to tata Janka.
Czy to nie jest nieprawdopodobne: córka pierwszej żony brata mojego dziadka wychodzi za mąż za współpracownika mojego taty, który okazuje się synem ciotecznego dziadka mojej żony.
WOW!!!!!!!
Wiem, że to dość skomplikowane i sam, zanim zrozumiałem te powiązania, musiałem je sobie rozrysować na kartce. Koligacje rodzinne – dzieło niezwykłego przypadku – wyszły na światło dzienne dopiero po latach.
Toskania
Wypiliśmy cappuccino, pomachaliśmy na do widzenia Wiecznemu Miastu (Roma aeterna), którego historia liczy już ponad 2800 lat i w którego granicach, na prawym brzegu Tybru, leży miasto-państwo Watykan, stolica kościoła katolickiego oraz siedziba papieża, i ruszyliśmy w kierunku Toskanii.
Zagraliśmy sobie w golfa, rano na jednym polu, a po południu, po lunchu, na drugim i wieczorem zjechaliśmy nad morze do Argentario Golf Resort & SPA koło miasteczka Porto Ercole na cyplu Monte Argentario.
Piękny resort golfowy oddalony jakieś 160 km od Rzymu. Nowoczesny budynek hotelu, ładnie wkomponowany w otoczenie, przestronne pokoje z panoramicznymi oknami i tarasami wychodzącymi na pole golfowe i otaczające wzgórza. Króluje nowoczesność, włoski design i smak. Dobra restauracja i podobno (bo nie daliśmy rady sprawdzić osobiście) fantastyczne SPA. Zamówiliśmy do pokoju po sałatce, talerz serów i butelkę zacnego czerwonego chianti – w końcu byliśmy w Toskanii, która słynie m.in. z tego wina, i padliśmy jak nieżywi do łóżek.
Rano, po śniadaniu, ruszyliśmy na pole golfowe, choć niebo było zaciągnięte ciężkimi, ołowianymi chmurami i kropił drobny kapuśniaczek. Na 3. dołku zmienił się w deszcz, na 6. w dość intensywne opady, a na 9. w regularną ulewę. „Dobra”, powiedziała moja żona, „zróbmy sobie przerwę na lunch, a potem dokończymy grę, bo czuję, że już nawet bieliznę mam mokrą”. Jak wymyśliliśmy, tak zrobiliśmy, z tą drobną różnicą, że po lunchu padało jeszcze bardziej (nie wiem, jak to możliwe) i gry nie dokończyliśmy.
Wrzuciliśmy mokre rzeczy na tyle siedzenie samochodu i ruszyliśmy na dalszy podbój Toskanii, w kierunku Terme di Saturnia.
Dystans niewielki, zaledwie trochę ponad 60 km. Jedziemy więc sobie powoli, nie spiesząc się i podziwiając uroki okolicy. Żona czyta na głos przewodniki turystyczne, ciekawostki o regionie, miejscach, kuchni i winach.
Toskania to kraina historyczna i region administracyjny w środkowych Włoszech. Rozciąga się między regionem Emilia-Romania i Ligurią na północy, Umbrią i Marche na wschodzie, Lacjum na południu i Morzem Tyrreńskim na zachodzie. Słynie z wielu zabytków, średniowiecznych miasteczek, produkcji oliwy, serów i wspaniałych win: Chianti, Brunello, Nipozzano i Nobile di Montepulciano. Zróżnicowana okolica, łagodne pagórki, dużo zieleni, łagodny klimat z dużą liczbą słonecznych dni, a także historia na wyciągnięcie ręki i wspaniała kuchnia regionalna uczyniły z tego miejsca znany na całym świecie cel turystyczny, a dla niektórych miejsce do życia. Stolicą jest Florencja (Firenze).
Późnym popołudniem dojeżdżamy do celu. To kolejny resort typu golf i SPA na naszej trasie. Hotel jak hotel, bez rewelacji. Wchodzimy do pokoju, otwieramy szeroko okna i widzimy olbrzymi basen z bardzo ciemną, miejscami bulgocącą wodą, okrytą mgłą pary. W powietrzu intensywny zapach siarki, jak u wrót piekieł. Żona wdycha z lubością, więc dogaduję jej, że pewnie czuje się jak w domu, diablica jedna, jak każda zresztą kobieta… Patrzy na mnie obrażona i polecając mi, bez zbytniego rozwijania się w tym temacie, zamówienie serów i wina do pokoju, szykuje się do kąpieli w… wannie. „Co kto lubi”, mówię, zmawiam, co kazała, i pędzę na basen.
W powietrzu trochę poniżej 20 stopni, więc nie za gorąco. Z przyjemnością zanurzam się w parującej wodzie. Bajka, prawie że orgazm. Chwila i odpływam w niebyt. Leżę na wodzie, unosząc się jakby w czasoprzestrzeni. Po chwili podnoszę wzrok i ze zdziwieniem stwierdzam, że minęła prawie godzina. Czas na kolację. W hotelu wielu Rosjan. Niektórzy z rodzinami, inni chyba dodatkowo z asystentami, sekretarzami lub podległymi pracownikami, którzy coś notują, gdzieś dzwonią i niewątpliwie dbają o komfort szefa. Trochę za dużo tego klimatu. Kolacja niezła i nic ponad to. Spać i rano na golfa. Pole takie sobie, żeby nie powiedzieć: poniżej oczekiwań. Bez żalu wymeldowujemy się po grze i po lunchu i ruszamy w kierunku gwoździa naszego programu w Toskanii, czyli Castiglion del Bosco. Ale o tym i o Florencji w następnym artykule.