zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Wojciech Pasynkiewicz. Golf to moja pasja – Floryda

Więc jeśli się nie pogniewacie, azjatycką opowieść dokończę kiedy indziej, a dziś będzie o czymś z drugiej strony świata – o Florydzie. Floryda to dwudziesty drugi pod względem wielkości terytorium stan USA, nieznacznie większy od połowy Polski i czwarty pod względem ilości mieszkańców. Jako pierwsi zajęli go Hiszpanie w pierwszej połowie XVI w. Stany Zjednoczone odkupiły Florydę od Hiszpanii w 1819 roku. W marcu 1845 Floryda, jako 27. stan, przystąpiła do Unii. Leży na południowo-wschodnim krańcu USA. Od północy graniczy z Alabamą i Georgią, od wschodu jej brzegi obmywają fale Oceanu Atlantyckiego, a od zachodu Zatoki Meksykańskiej. Cały stan wygląda jak duży półwysep, a kończy się zakrzywionym w kierunku zachodnim archipelagiem mniejszych i większych wysepek, połączonych mostami aż do Key West. Na południe Bahamy, Kuba i całe Karaiby.
Nazywana jest słonecznym stanem – The Sunshine State – z uwagi na klimat (w części północnej subtropikalny i południowej tropikalny) i pogodę. To najcieplejszy i najbardziej słoneczny stan USA ze średnią temperaturą roczną nigdy nie spadającą poniżej 21 st. C. 
Floryda słynie z kilku rzeczy:
- faktu, że duża część bogatszych ludzi, szczególnie tych ze środkowo i północno-wschodnich stanów przenosi się tu na starość, na emeryturę, głównie z uwagi na klimat, jak również z powodu mniejszych podatków stanowych. Część ludzi kupuje tu również drugi dom, traktując go jako weekendowy czy wakacyjny
- bagien Everglades – Parku Narodowego (trzeciego co do wielkości w USA), położonego w południowej części stanu, największego obszaru dzikiej przyrody subtropikalnej z lasami namorzynowymi, bagnami, wielką ilością ptaków brodzących, z aligatorami i ostatnio niesłychanie szybko rosnącą populacją pytona birmańskiego
- przylądka Canaveral, gdzie mieści się Kennedy Space Center, skąd Amerykanie rozpoczęli i kontynuują podbój kosmosu
- Orlando, gdzie mieści się drugi, po kalifornijskim, park rozrywki Walta Disneya i parki Universal Studios, Jurrasic oraz inne
- Miami (i to nie z powodu serialu telewizyjnego Miami Vice), które jest kosmopolitycznym miastem ze słynną South Beach, z domami i apartamentami najbogatszych ludzi świata, ale także centrum rozrywki i życia nocnego. To również duży port i miejsce skąd w rejsy po Karaibach wypływają ogromne wycieczkowce 
- wielkich upraw cytrusów, które wbrew powszechnej opinii, uprawiane są tam w większości z przeznaczeniem do produkcji soków
- no i oczywiście… golfa. To stan w USA z największą ilością pól golfowych, których podobno jest aż 1200.
Każdy więc znajdzie tu coś dla siebie: jedni dobrą pogodę i możliwość kąpania się w morzu w grudniu czy styczniu, inni ekskluzywne hotele, mnóstwo dobrych restauracji, nocne kluby, inni zabawę z dziećmi w Disney World, inni podziwianie przyrody w Everglades, jeszcze inni – jak ja – możliwość gry na wielu super polach golfowych. Choć oczywiście można to wszystko łączyć. Może zresztą tak należy.
Florydę jednak, jeśli można, należy omijać od późnej wiosny do wczesnej jesieni, bo raz, że często pada, dwa, że temperatury w lipcu i sierpniu dochodzą do 38 st. C, przy dodatkowo bardzo dużej wilgotności. Natomiast w sierpniu i październiku można również spotkać się z huraganem, czyli niezwykle intensywną tropikalną burzą formującą się nad ciepłymi wodami Oceanu Atlantyckiego, z towarzyszącymi jej wiatrami, przekraczającymi nieraz 100 km/h i często nawiedzającymi ląd. 
Pierwszy raz na Florydę pojechałem z żoną, grupą przyjaciół i Martynem Proctorem (jednym z pierwszych w Polsce pro – czyli trenerem golfa przez duże T i zawodowym graczem), chyba z 11 lat temu – uczyć się grać w golfa. Zamieszkaliśmy sobie w Doral Golf Resort ze słynnym polem Blue Monster (oraz trzema innymi w tym samym golf resort), gdzie regularnie co roku rozgrywany jest turniej PGA. Potem byłem wraz z żoną i dziećmi w Disney World, a potem było ładnych parę lat przerwy.
Ze 3 lata temu jeden z moich przyjaciół powiedział: „Wojtek, znowu na golfa do Marbelli? Jedźmy gdzieś indziej. Może na Florydę?” I tak się stało. Polecieliśmy na początku grudnia i traf chciał, że trafiliśmy na Art Basel. Art Basel to międzynarodowe targi sztuki współczesnej, miejsce spotkań artystów, właścicieli galerii, marszandów, kupujących, sprzedających dzieła sztuki, oraz zwykłych zwiedzających. New York Times określił je jako „olimpiadę świata sztuki”. Zaczęło się w Szwajcarii, w Bazylei w 1970 roku. Po jakimś czasie do corocznych wystaw w Bazylei dołączyło Miami, a od 2013 roku trzecie targi zaczęły się odbywać w Hongkongu. To święto sztuki gromadzi, oprócz tysięcy miłośników sztuki oraz wystawiających się artystów, również ludzi biznesu i celebrytów. Fajnie sobie pójść i pooglądać piękne obrazy, rzeźby, performing arts, sztukę przez duże S. Ale jak to w życiu bywa, ceny hoteli idą w tym czasie w górę, do knajp trzeba robić rezerwację z wyprzedzeniem, a wszędzie gdzie nie spojrzeć – tłumy. Zaliczyliśmy więc na szybko co trzeba było i chodu z Miami na golfa. Baza na początku w kultowym Delano Hotel w South Beach. Trochę magiczne miejsce, bo raz, że wspomnienia, a dwa, że to naprawdę przytulny hotel, gdzie ciągnący się przed nim w kierunku plaży basen, zaczyna się super restauracją i kończy barem. Ten basen i bar z grającym live DJ’em i mnóstwem uśmiechniętych, wyluzowanych ludzi robi wrażenie, szczególnie wieczorem, kiedy wszystko jest ładnie podświetlone.
Sprawdziliśmy listę top restauracji: Plant Food + Wine, Prime 112, Whisk, Blue Collar i oczywiście Hakkasan i Zuma. Nasz wybór padł jednak na Joe’s Stone Crab. Nie ma tam rezerwacji, dostajesz do ręki pager i albo idziesz sobie na spacer po ulicy, albo do baru i czekasz, aż sygnał wezwie cię do przygotowanego już stolika. My oczywiście na miejsce oczekiwania wybraliśmy bar. Nie czekaliśmy zbyt długo, bo już po niecałej pół godzinie zasiedliśmy do krabów. Palce lizać!
Najedzeni, postanowiliśmy zweryfikować plotki o super życiu nocnym Miami. Na początek wybraliśmy Space, potem Mynt Lounge, potem Story i LIV, gdzie bywają i bawią się Jay-Z, Puff Daddy, Britney Spears, a potem… nie pamiętam. 
Następny dzień był ciężki. No, ale cóż, jak jest się dużym chłopcem, to powinno się wiedzieć, że w życiu nie ma nic za darmo i jak się było niegrzecznym, to trzeba za to zapłacić.
No dobra, nie będę jednak Was oszukiwał – było warto. 
A i tak nie daliśmy rady pójść do polecanych Mango’s Tropical Cafe, gdzie tańczą salsę i cha cha, do Purdy Lounge i do Hoy Como Ayer. No, ale coś przecież trzeba było sobie zostawić na kolejną wizytę. Na tym jednak skończyliśmy życie duchowe (Art Basel), kulinarne i nocne w Miami. Przyszedł czas na golfa. Zagrałem kilka świetnych pól w West Palm Beach, Jupiter i Boca Raton, jedno średnie w Key Biscane i jedno dramatycznie złe – public golf course w Jupiter i czas było wracać do domu na Święta.
Minęły dwa lata i pomysł grudniowego wyjazdu na Florydę powrócił.
Postanowiłem wyjazd poświęcić na golfa, odpuszczając wszystkie inne rzeczy i pomysły i podzielić go na dwa etapy. Na pierwszy zaprosiłem do towarzystwa swojego przyjaciela od czasów szkoły średniej, który od wielu lat mieszka w Chicago i nie dość, że jest mi wyjątkowo bliską duchowo osobą, to jeszcze jest podobnym pasjonatem golfa jak ja. Druga część wyjazdu to spotkanie z drugim moim przyjacielem, Witkiem, mieszkającym wiosną i jesienią w Nowym Jorku, latem na Long Island, a zimą w Boca Raton, na Florydzie. Człowiekiem niesłychanie pozytywnie nastawionym do ludzi, biznesmenem dużego kalibru (obecnie na emeryturze), ale przede wszystkim wielkim filantropem bez którego pomocy i zaangażowania nie jestem do końca pewien czy powstałby Polin – Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Jest on również jednym z najlepszych brydżystów na świecie i oczywiście zapalonym golfistą.
Umówiliśmy się na lotnisku w Miami, robiąc najpierw wszystkie niezbędne rezerwacje hoteli i tee time’ów na polach golfowych. Hans (nick name mojego przyjaciela z Chicago) wylądował pół godziny przede mną. Odebrałem bagaże, „zrobiliśmy niedźwiedzia” i ruszyliśmy do wyjścia. Ale wyjść się nie dało. Przed nami ściana deszczu. Coś niewiarygodnego! Miami, połowa grudnia – powinno być ciepło i słonecznie, a tu urwanie chmury. O co chodzi? Cofamy się w głąb hali przylotów, zamawiamy kawę, otwieramy laptopy i oczom nie wierzymy. Leje od paru dni i ma lać kolejne trzy. Co robić? Dzwonimy na poszczególne pola, żeby odwołać rezerwacje – wszędzie się śmieją – nic nie musicie odwoływać, pola są nasiąknięte wodą jak gąbki i są zamknięte. No to jeszcze trzeba odwołać rezerwacje hoteli i wymyślić co dalej. Z hotelami się udaje (wzrasta moje zaufanie do portalu booking.com), ale co robić i dokąd jechać – nie mamy pomysłu. W końcu, po dłuższej dyskusji i sprawdzeniu pogody w różnych częściach Florydy, zapada decyzja – jedziemy w kierunku Sarasoty – tam nie pada. Bierzemy więc auto i ruszamy w drogę.
Po drodze, oprócz tego że mamy parę godzin dla siebie i wreszcie możemy pogadać o życiu (zawsze brakuje nam na to czasu), dzwonimy po kolegach – czy nie mają znajomych golfistów w Sarasocie? W USA większość dobrych pól golfowych to pola prywatne, zarezerwowane wyłącznie dla członków i ich gości. Trzeba więc mieć dużo przyjaciół golfowych, bo tylko dzięki nim można zagrać na takich, dobrych prywatnych polach. No i bingo! Jeden z moich przyjaciół mówi: „Doskonale znam Jeffa, ma dom w Sarasocie i uwielbia grać w golfa. Dzwoń do niego, a przy okazji, jak się spotkacie, poproś żeby opowiedział ci historię swego życia”.
Dojeżdżamy późnym wieczorem, check-in w Waldorf Astoria i idziemy do knajpki nad wodą, wypić piwo i pogadać z Jeffem. Podchodzi do nas facet, kompletnie wyluzowany, w szortach, hawajskiej koszuli i klapkach, nieogolony i wita się miło. Siadamy, my zamawiamy tequilę, on piwo bezalkoholowe i zaczynamy gadać o sobie, golfie, życiu itp. Po małym co nieco zdobywam się na odwagę i mówię, że słyszałem, że miał ciekawe życie. On na to: „Pytasz o związki z Polską? No to posłuchaj: w latach 80. pracowałem w biznesie mięsnym, handlując z Irakiem, Turcją i innymi krajami. Któregoś razu wracam z Bagdadu. Rzecz się dzieje na początku 1990 roku. Lecę przez Frankfurt do Londynu, gdzie mam parę spotkań i stamtąd – już z powrotem do Stanów. Podczas lotu z Bagdadu wypiłem parę podwójnych whisky, we Frankfurcie miałem prawie 2 godziny oczekiwania na samolot do Londynu, polazłem więc do baru i znowu wypiłem parę podwójnych. Może było tego trochę za dużo, sam nie wiem. W każdym bądź razie w końcu wsiadłem do samolotu do Londynu, wylądowałem i ze zdziwieniem stwierdziłem, że to chyba nie Heathrow. Gdzie jestem? – pytam.
„Witamy w Warszawie” usłyszałem. Jak to się stało? – nie wiem do tej pory. Byłem na mocnym rauszu to fakt, ale jak mnie wpuścili nie na ten samolot, którym miałem lecieć, nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. OK, mówię – Warszawa, co tu robić? Pierwszy problem załatwiłem dość szybko – telefon do ambasady, interwencja konsula i dostałem wizę na 48 godz.
Jadę do nowo otwartego Marriotta i idę spać. Następnego dnia zaczynam na trzeźwo myśleć. Odwiedzam parę central handlu zagranicznego ciągle myśląc o mięsie, aż w pewnym momencie konstatuję: przecież Polska to znaczący producent wódek. Czemu nie zabrać się za ten biznes? Jak wymyśliłem, tak zrobiłem i tak powstała firma zajmująca się dystrybucją i eksportem alkoholi. Po serii fuzji, przejęć, kupieniu paru fabryk, wejściu na giełdę zbudowaliśmy grupę z kapitalizacją ponad 2 mld dolarów. Wtedy zrobiliśmy błąd – weszliśmy do Rosji, przejmując jednego z większych producentów. Krótko po tym administracja Putina wprowadziła 15% akcyzę dla producentów z obcym kapitałem. Zaczęliśmy sprzedawać wódkę, która na dzień dobry była o te 15% droższa od pozostałych. To jeszcze wytrzymaliśmy, ale za chwilę akcyza wzrosła o kolejne 15% czyli do 30%. No i to był nasz koniec. Firma stanęła na progu bankructwa, banki wypowiedziały kredyty, a ten który niedawno temu sprzedał nam firmę, zrobił wrogie przejęcie i kupił nas za 1/10 ceny, którą my mu zapłaciliśmy. End of story”, zakończył. „Ale dalej bywam w Polsce, mam tam dużo przyjaciół, a w Warszawie ciągle funkcjonują dwie moje restauracje, oczywiście pod nazwą Jeff’s. No dobra, koniec o biznesach” – powiedział. „Gdzie jutro gramy w golfa?”.
No więc zagraliśmy dwa niezłe pola i wróciliśmy do ciągle deszczowego Miami. Jak następnego dnia stanęliśmy na tee off pierwszego dołka w Doral, na polu Blue Monster, przy ciągle padającym deszczu, ludzie siedzący pod parasolami w knajpce nieopodal, patrzyli na nas jak na wariatów. Daliśmy radę zagrać 16 z 18-tu dołków i mając totalnie mokre wszystko, łącznie z gaciami, poddaliśmy się. Hans wrócił do Chicago, a ja pojechałem zagrać do Streamsong Resort. To przykład tego jak golf kreuje nowe miejsca dla swych wyznawców. In the middle of nowhere, w środku Florydy, na terenach dawnej kopalni wybudowano fajny hotel, dwa pola golfowe, a trzecie jest jeszcze w budowie. Super bryła hotelu, parę niezłych restauracji i barów, genialne SPA. Jeden zasadniczy feler: w pokojach, w hotelu z przyrodą dookoła, nie otwierają się okna. Dla mnie jest to nie do zaakceptowania. Ale pola golfowe mega – ładnie zaprojektowane, ciekawe, z aligatorami (niektóre ponad trzymetrowe, wylegujące się dookoła licznych jeziorek, lepiej nie szukać piłeczki jeśli upadła blisko lub do wody), ładny dom klubowy z super restauracją. 
Na koniec parę dni z Witkiem w jego domu w Broken Sound. To jedno z tysięcy osiedli zwanych communities, skupiających od kilkudziesięciu, przez kilkaset, a czasami nawet ponad tysiąc domów, takich od paruset tysięcy do paru milionów dolarów (w zależności od położenia, wielkości, miasta i okolicy), ogrodzonych i chronionych, z jednym lub dwoma polami golfowymi w środku, z kortami tenisowymi, country clubem, restauracjami, SPA i miejscami do rekreacji. Easy place to live.
I na tym zakończył się mój kolejny pobyt na Florydzie. Tym razem bez night life i bez szaleństw, ale za to z dużą ilością golfa i ciekawym doświadczeniem pogodowym. Myślę, że jeszcze tam kiedyś wrócę, w końcu mam do zaliczenia jeszcze ponad 1100 nowych pól golfowych.
Bo golf jest trendy!


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.