W latach 50. i 60. głównymi fotografami gwiazd kina była rzymska rodzina Luxardo: bracia, Elio, Aldo i Elda. Ich słynne studio, założone jeszcze przez dziadka Alfredo, mieściło się w samym centrum Rzymu, na via del Tritone 197. Sławy takie jak Anita Ekberg, Marcello Mastroianni, Claudia Cardinale, Alberto Sordi, Sophia Loren czy Vittorio Gassman były ich stałymi klientami. Styl zdjęć wykonywanych przez rodzinę Luxardo był nie do podrobienia – potrafili wydobyć z twarzy fotografowanych aspekt tajemniczości oraz wywołać w nich niezwykłe emocje, które wzruszały widzów. Najbardziej znanym z całej trójki był Elio, to on pasjonował się kinem i to on nadał ich sztuce specyficzny styl. To tam zrodził się mit piękna oraz kult ciała. Oprócz diw kina przychodzili tu także sportowcy, intelektualiści, artyści, jak choćby pisarz Luigi Pirandello czy (wtedy młody i nieznany amerykański żołnierz) Helmut Newton, przyszły geniusz fotografii. Z czasem drogi braci rozeszły się, Elio zajął się turystyką, Elda poślubiła Salvatore Argento, z którym doczekała się syna Daria, znanego reżysera horrorów, a Aldo wyjechał do Brazylii. Jedyną potomkinią godnie kontynuującą dziś tradycje fotograficzne rodziny jest Tiziana, działająca w nowo założonym studio na via del Gambero.
Twoja rodzina przeszła do historii fotografii. Jakie są twoje wspomnienia z dzieciństwa związane z dziadkiem, ojcem i wujkiem?
Dziadka nie pamiętam dobrze, gdyż umarł gdy miałam 6 lat. Mogę tylko powiedzieć, iż był prawdziwym wynalazcą. Dorobił się fortuny na plantacjach kawy w Brazylii oraz robiąc zdjęcia, po czym po około 30 latach wrócił do Włoch i w Rzymie założył studio fotograficzne na via del Tritone. To był rok 1930. Potem wybuchła wojna i Rzym przepełniony był amerykańskimi żołnierzami, których mój dziadek też fotografował. Był już wtedy sławny. Wraz z coraz większą popularnością kina wyspecjalizował się w portretowaniu diw. Tak wszystko się zaczęło. W pewnym momencie mój ojciec z wujkiem podzielili studia; wujek otworzył swoje w Mediolanie, mój ojciec został w Rzymie. W Rzymie nastał wtedy okres dolce vita i boom włoskiego kina. Bycie sfotografowanym przez Luxardo było gwarancją jakości i renomy.
W studiu dziadka lub ojca udało ci się spotkać którąś z wielkich gwiazd kina?
Studio na via del Tritone miało trzy piętra. Na górze robiło się zdjęcia, na dole się je wywoływało i już wtedy poprawiało. Ja mieszkałam na poddaszu i po kryjomu schodziłam do studia i podglądałam pracę starszych. Razem z bratem ukrywaliśmy się w małym magazynie, gdzie suszono zdjęcia i stamtąd przez małe okno podglądaliśmy, co też dzieje się w głównej sali. Byliśmy zafascynowani modelami i modelkami, całym procesem tworzenia zdjęć. Godzinami podglądałam pracę dziadka i ojca. Kiedy byłam starsza wchodziłam do pokoju, gdzie wywoływano zdjęcia (z łac. camera obscura) i prosiłam, by mnie nauczono, jak to się robi.
Czułaś już wtedy, że chcesz zostać fotografką, że to będzie twój przyszły zawód?
Fotografowanie początkowo traktowałam jako rozrywkę. Byłam młodą dziewczyną, dorośli nie pozwalali mi pracować. Własną przestrzeń twórczą odnalazłam gdy byłam już dorosła. Ciężko było dorównać tak znanej rodzinie jak moja. Była to też rodzina, w której pracowali tylko mężczyźni; kobiety, według nich, miały inne role.
Kiedy nastąpił ten przełomowy moment, w którym na poważnie zdecydowałaś zająć się fotografią?
Miałam wtedy 33 lub 35 lat, tzn. w tym wieku zdecydowałam, iż to będzie mój zawód. Wcześniej korzystałam z życia i nie miałam ochoty na pracę, aczkolwiek cały czas fotografowałam, była to moja pasja. O tym, iż tak późno zaczęłam pracować, zdecydował także fakt, iż wcześnie zostałam mamą. Pasję musiałam pogodzić z macierzyństwem. Gdy moja córka była duża, w moim życiu pojawiła się pewna osoba, która przekonała mnie do zostania profesjonalną fotografką. Miałam szczęście, poznałam Gila Cagné, bardzo znanego makijażystę (pracował wcześniej w USA dla firmy Max Factor oraz z Helmutem Newtonem). Rozpoczęliśmy wieloletnią współpracę w Rzymie. Gil znał się na fotografii, wiele mu zawdzięczam. Zastał mnie w fazie artystycznego rozwoju i w pewnym stopniu ukierunkował, pomógł mi się rozwinąć. Był moim mentorem. Uwielbiał mój styl, wspierał, dodawał pewności siebie. Powtarzał zawsze, że umiem dobrze ustawiać światło. Wykonywaliśmy sesje modowe, aż pewnego dnia zaproponował mi robienie aktów. Przyznam, iż miałam naturalny talent, pracowałam bez wysiłku, aczkolwiek jako kobieta musiałam walczyć o moją pozycję i włożyłam wiele wysiłku w to, by osiągnąć sukces. Musiałam się przepychać łokciami w tym świecie, by zostać zauważoną.
Nawiązując do tego, co powiedziałaś wcześniej, jako jedna z niewielu kobiet fotografujesz nagich mężczyzn. Skąd ta fascynacja męskim ciałem?
Akty męskie są piękne, ukazują perfekcyjną muskulaturę mężczyzn. Kobiety mają inną formę, właściwie są złożone z wielu różnych form. Nagi mężczyzna natomiast, reprezentujący grecki typ urody, wygląda jak rzeźba. Akty męskie zaczęłam wykonywać w 1996 roku, był to wtedy temat jeszcze bardziej tabu niż dziś. Przychodziło do mnie wielu atletów, znajomych Gila z siłowni, nie musiałam szukać modeli. Na początku nie byłam do tego przekonana, ale dzięki Gilowi zdobyłam się na odwagę. On zawsze mi powtarzał: „Robisz świetne akty” i tak powstała z czasem moja książka Maschio & Maskio. Moim mottem jest zdanie, które znajduje się na okładce książki, ono jest również odpowiedzią na twoje pytanie: „Wydobywam z siebie mężczyznę, który żyje we mnie, by wywołać wrażenie na kobiecie, która żyje w mężczyźnie”.
Jesteś osobą niezwykle odważną. Musisz mieć niesamowite podejście do mężczyzn. Wyobrażam sobie, iż niełatwo jest obnażyć ich przed obiektywem.
Tej odwagi na początku brakowało moim modelom, wchodzili do sali zdjęć z pareo zakrywającym miejsca intymne. Za każdym razem musiałam tłumaczyć każdemu z osobna, iż nie jest pierwszym nagim mężczyzną, którego fotografuję i widok jego przyrodzenia nie robi na mnie wrażenia. To praca. Po kilku minutach pozowania przy mocnej muzyce zaczynali się rozluźniać. Nie czuli się już nadzy. Zaczynali być greckimi bogami i ufać mojej artystycznej wizji. Pamiętajmy jednak, iż moimi modelami nie byli zwykli mężczyźni, a osoby wysportowane, uczęszczające na siłownię, posiadające wielkie ego. Ja rzeźbiłam ich ciała światłem, ten talent mam w DNA. Uważam, iż fotografem trzeba się urodzić. Od razu widać, kto umie korzystać ze światła i dobrze kadruje. Podczas moich sesji stosuję przygaszone światło, które tworzy atmosferę, jest sugestywne, a nawet poetyckie.
Fotografia zmieniła się drastycznie z nadejściem ery cyfrowej...
Era cyfrowa zmieniła wszystko i muszę w tym momencie powiedzieć ważną rzecz: kto, tak jak ja, wywodzi się z czasów, w których wywoływano zdjęcia, również dziś żyje w innym wymiarze. Lustrzanka i aparat cyfrowy to dwa zupełnie różne światy. Ktoś, kto wywodzi się ze starego świata, przekształca swoje doświadczenie z lustrzanki na aparat cyfrowy. To przejście było dla mnie trudne, na początku bardzo z tego powodu cierpiałam. Z nastaniem ery cyfrowej zmieniła się również atmosfera robienia zdjęć. Lustrzanka, którą ustawiasz ręcznie, robi zdjęcie zaraz po tym, jak o tym pomyślisz. Między zdjęciem a fotografem wytwarza się więź, ten akt twórczy staje się wręcz ezoteryczny. W aparacie cyfrowym twoja myśl pokrywa się z aparatem, jest to bardziej proces logiczny.
Pięknie ujęłaś tą różnicę. Czym jeszcze jest dla ciebie fotografia?
Fotografia to rodzaj filozofii, to również forma ekspresji duszy.
W tym roku ukazał się kalendarz Modelami trzeba się urodzić, w którym pozują dla ciebie dzieci z zespołem Downa. Jak doszło do tego spotkania?
Kilka lat temu zrobiłam kalendarz dla INAIL, włoskiej firmy ubezpieczeniowej, który odniósł duży sukces. Robiłam zdjęcia kobietom, które zostały ranne podczas pracy, a w konsekwencji stały się niepełnosprawne. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, jak wiele jest takich osób. Postarałam się ująć ich piękno, i byłam, można powiedzieć, pionierką w dziedzinie fotografii zaangażowanej. Podobnie traktowałam potem podjęty przeze mnie temat seksualności wśród niepełnosprawnych. Przygotowywałam się zawsze do tego typu sesji. Polecam tym, którzy znają włoski, książkę Giorgii Wurth L’acarezzatrice [Wózek]. To prawdziwy zawód, a niepełnosprawni mają również potrzeby seksualne. O tym trzeba mówić. Niestety nasz kraj na te tematy nie jest jeszcze gotowy. Po tym projekcie skontaktowano się ze mną, by zrobić kalendarz z modelami z zespołem Downa i autystycznymi. Nie było to proste zadanie. Każdy z nich ma swój rytm, ciężko było uchwycić ich odpowiedni wyraz twarzy, ten, który oddawałby najlepiej ich urok osobisty.
Jak natomiast zapatrujesz się na dzisiejsze „covidowe” społeczeństwo? Jak spędziłaś kwarantannę?
Wszystko to, co żywi naszą duszę jest teraz niedostępne lub ograniczone. Smartworking i relacje internetowe nie są prawdziwymi relacjami międzyludzkimi, tworzą dystans, nie pozwalają nam wyrazić się w sposób naturalny. Na pewno jestem szczęściarą, mam za sobą wspaniałe życie, aczkolwiek smuci mnie to, co nadchodzi. Stałam się pesymistką. Gdy ktoś mówi mi, że chce być fotografem, odradzam mu to. Fotografie wykonane przez naszą rodzinę są przechowywane w domach, będą trwać przez wieki. Stare, wywoływane dziś zdjęcia, do dzisiaj wywołują emocje. Dziś nikt już ich nie drukuje. Nie mogę tego zrozumieć. Każdy powinien mieć swój album fotograficzny, telefon może się zepsuć, zdjęcia mogą zostać skasowane. Album opowiada naszą historię rodzinną. Podczas kwarantanny właśnie to robiłam, oglądałam moje stare zdjęcia, stare prace. Wyobrażałam sobie tę „nową” przyszłość. Świat cyfrowy jest szybki, wygodniejszy, ale może być ulotny. Podobnie współczesna muzyka elektroniczna – jest wszędzie, ale dla mnie jest „płaska”. Nie rozumiem jej. Nie czuję. Tak samo jest z filmem. Obrazy cyfrowe są piękne, ale nie mają głębi, nie chce się ich oglądać po raz kolejny, np. filmu Australia.
Jaką osobą jest Tiziana Luxardo?
Jestem progresywną konserwatywną kobietą, związaną z przeszłością, ale wybiegającą w przyszłość. Przeszłość i przyszłość są ze sobą związane. Jestem też wolnym duchem, nie postępuję ani nie myślę schematycznie, jestem osobą kreatywną.