Na taką to właśnie sytuację ze swoim aparatem wchodzi Tish Murtha, utrwalając nim poczucie krzywdy i beznadziei. Stonowana, jakby stworzona pod jej twórczość opozycja czerni i bieli (Murtha nigdy nie użyje koloru) tylko pogłębi ten efekt. Zamiast pójścia do pracy, dni spędzone na beznadziejnym zobojętnieniu, na grze w karty, na zabijaniu czasu, na wysypisku śmieci z nikomu już niepotrzebnymi zabawkami, zwiastującymi tym samym nadejście nowej ery. Murthę interesuje złamana młodość, która z dnia na dzień, staje się światem dorosłych, z przyjmowaniem ich póz, z zajęciami, z naśladowaniem mimiki, wyrażającej jedynie złość i zniechęcenie. Jak powie córka przedwcześnie zmarłej w 2013 roku (w chwili śmierci miała zaledwie 57 lat) artystki – Ella: „Sądzę, że fotografie mamy obrazują tragedię, ale są też pełne radości. Widzę na nich wspólnotę, która choć straciła wszystko, miała siebie i swoją wyobraźnię. Mama miała niesamowite „oko”, ale jednocześnie troszczyła się o ludzi których fotografowała. Przykro to powiedzieć, ale jej zdjęcia są tak samo aktualne jak 40 lat temu”.