Człowiek, który wyprzedził czas i przekraczał wszelkie granice. Celebryta i utracjusz o szlachetnej naturze, który nigdy nie dał się sprowadzić na drogę fałszywej cnoty. OsKar Wilde. Bohater licznych skandali. Idealny kandydat na ofiarę taśmowej opery mydlanej, która rozpoczęła się w naszym kraju, i na wroga numer jeden bezrefleksyjnych kołtuńsko-moherowych krucjat, posługujących się pojęciem „sumienia” niczym wytrychem, za pomocą którego można złamać powszechnie obowiązujące prawo i ograniczyć wolność jednostek do decydowania o własnym losie pod pretekstem dbania o ich moralność. Rozmowa z OSKAREM WILDE’EM
Byłeś pierwowzorem dzisiejszych celebrytów. Uważałeś, że najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć człowiekowi, to gdy go ignorują i o nim nie mówią. Przynależność do towarzystwa uważałeś za nudziarstwo, ale funkcjonowanie poza nim urastało w twoich oczach do rangi tragedii.
Dlatego całe życie zabiegałem, by być w centrum zainteresowania.
W jaki sposób?
Między innymi dbając o strój. Jak wiesz, ani to, co się myśli, ani to, co się mówi, nie wywołuje tak wielkiego wrażenia jak to, co się nosi.
Widać, że nigdy nie jadałeś w restauracji Sowa & Przyjaciele.
Prawda, w moich czasach ten przybytek jeszcze nie istniał. Ale myliłby się ten, kto by sądził, że nie bywałem bohaterem skandali. O urządzeniach do podsłuchiwania świat wprawdzie jeszcze nie słyszał, ale za to moja korespondencja wpadła w ręce szantażystów, przez co miałem ogromne kłopoty.
Byłaż to sprawka kelnerów, biznesmenów czy agentów obcego wywiadu?
Była to sprawka pospolitych niegodziwców.
Ale proceder przejęcia twoich listów nie zdestabilizował angielskich struktur państwowych?
Nie. Zdestabilizował jedynie filisterską wiktoriańską obyczajowość.
Sądzę jednak, że twoja korespondencja nie była skierowana do żadnego z państwowych dostojników lub szefa banku centralnego.
Ależ skąd. Adresatem był młodzieniec, który stał się dla mnie ideałem.
To znaczy?
Miał zacięcie poetyckie opakowane w przecudownej urody ciało. Połączyła mnie z nim niezwykła przyjaźń i wzajemna adoracja.
To intrygujące, biorąc pod uwagę fakt, że uchodziłeś za człowieka, którego nie lubili mężczyźni, a którego uwielbiały kobiety.
Ja też za nimi przepadałem. Zresztą miałem w tym swój cel. To one rządziły towarzystwem i mogły zapewnić mężczyznom powodzenie w świecie.
Zjednywałeś je sobie uprzejmością, subtelnością i...
...i strojem, o którym już wspominaliśmy.
Właśnie, przez niektórych jesteś uznawany za pioniera stylu charakterystycznego dla kultury kamp. W glamrockowych wcieleniach Davida Bowiego tkwi ponoć duchowy spadek po twojej osobie. Byłeś dandysem uwielbiającym modne i ekstrawaganckie stroje: czarny surdut, jasne spodnie, kamizelka w kolorowe kwiaty, biały krawat i lawendowe rękawiczki – oto zestaw na okoliczność wizyt u arystokratów.
Jednak największe wrażenie robiły kwiaty w butonierce, które stały się moją wizytówką: słoneczniki, róże i zielone goździki – dla jednych powód do zachwytu, dla innych przedmiot drwin.
Żyłeś zgodnie z zasadą, że nic nie służy człowiekowi tak jak brak umiaru. I to nie tylko w kwestii stroju.
Masz na myśli przygody towarzyskie… Cóż, uwielbiałem je. Gros moich utworów to właściwie odzwierciedlenie mojego życia i rozmów odbytych z przyjaciółmi i ze znajomymi. Z tym że przekaz papierowy stracił nieco na błyskotliwości.
Powiedzmy uczciwie, że bywałeś nie tylko na salonach, ale również w awangardowych pracowniach swoich przyjaciół artystów, kawiarniach, hotelowych knajpach i domach publicznych. Uczestniczyłeś w rozmaitych artystycznych eventach i towarzyskich ekscesach.
Ależ oczywiście. Byłem w stanie nawiązać kontakt z przedstawicielem każdej grupy społecznej i zawodowej, byle ów przedstawiciel nie był zbyt konwencjonalny. Nie wzbraniałem się przed spotkaniami ze złodziejami, z żebrakami, narkomanami i damami lekkich obyczajów.
Jak ci się to udawało?
Po prostu lubiłem ludzi i kochałem życie. Potrafiłem się nim cieszyć i nawet zwykłym wydarzeniom nadawałem rangę wyjątkowości. Kompani czuli się dobrze w moim towarzystwie prawdopodobnie dlatego, że byłem niezrównany w zmyślaniu i opowiadaniu fantastycznych historii. Poza tym nigdy nie moralizowałem i nie usiłowałem sprowadzać ich na manowce cnoty, bo ja sam również tam nie bywałem.
Skądinąd wiadomo, że wielokrotnie wspierałeś swoich bliższych i dalszych znajomych, zarówno duchowo, gdy trzeba było ich pocieszać lub motywować do działania, jak i materialnie.
Nie idealizuj mojej osoby. Nie było we mnie ani krztyny skłonnego do poświęceń filantropa. Poza tym należałem do wyjątkowo leniwych.
Porzuć niepotrzebną skromność! Ty, absolwent uniwersytetu w Oksfordzie, specjalista od estetyki i krytyk sztuki, pisarz, felietonista, recenzent teatralny i autor licznych odczytów dotyczących rozmaitych sfer rzeczywistości, od roli sztuki w życiu człowieka po wrażenia z pobytu w Ameryce – leniwy?!
Rzeczywiście, byłem aktywny intelektualnie, bo to wynikało z mojej natury, a poza tym musiałem z czegoś żyć. Ale nie szukaj we mnie altruisty. To, co uważasz za altruizm, było po prostu optymizmem, który potrafiłem wlać w moich rozmówców, nie musząc się niczego wyrzekać. Poza tym robiłem dobre wrażenie, bo nigdy ich nie krytykowałem. Miałem skłonność do traktowania z pobłażliwością i siebie, i innych.
Z pobłażliwością traktowałeś też stworzone przez siebie postacie literackie, na przykład ulegającego powolnej degrengoladzie tytułowego bohatera twej słynnej powieści „Portret Doriana Graya” – skarbnicy złotych myśli, błyskotliwych dialogów, skrzącego dowcipu i chytrych aluzji.
To on sam siebie traktował z pobłażliwością. Ja dążyłem tylko do tego, by napisać dobrą książkę. Nie interesowało mnie, czy będzie ona moralna czy niemoralna, bo takie kryteria w przypadku sztuki w ogóle nie istnieją. Przyświecała mi zasada „sztuka dla sztuki”.
Porzuciłeś starogrecki ideał harmonijnego połączenia w człowieku dobra i piękna, zalet duszy i ciała, zwany kalokagatią.
Tak, stworzyłem bohatera hedonistycznego. Zafascynowanego swym nienagannym ciałem i młodością, uznającego piękno za formę geniuszu. Apoteozującego swój indywidualizm. Gdyby uznał, że to przymioty ducha pozwalają podbić świat, pewnie żyłby cnotliwie. Ale on, słuchając podszeptów swego cynicznego znajomego, bywalca salonów i mistrza towarzyskich intryg, dochodzi do wniosku, że da się go podbić tylko za pomocą regularnych rysów twarzy, alabastrowej cery, kształtnego nosa i różanych ust. Zresztą w twoich czasach nie brakuje podobnych do niego egzemplarzy.
To prawda. Oni jednak nie są takimi pechowcami jak Dorian Gray. Ów próżny, dobrze urodzony i bogaty dandys wypowiedział w złą godzinę życzenie, które się spełniło i było katastrofalne w skutkach.
Pechowcami byli raczej ci, co mieli z nim do czynienia. Ale rzeczywiście. Gray zachwycony widokiem swego portretu, pozazdrościł postaci na obrazie tego, że nigdy się nie zestarzeje – w przeciwieństwie do pierwowzoru. Wyraził więc życzenie, by zamiast niego, upływowi czasu poddała się jego podobizna.
Tak też się stało.
Owszem. Gray zachował nieskazitelną urodę, ale portret okazał się zwierciadłem jego coraz bardziej zepsutej duszy. Namalowana postać przeistoczyła się w odrażające monstrum, zdradzające wszystkie mroczne tajemnice i występki bohatera – hulanki z udziałem alkoholu i opium, orgie seksualne, kłamstwa, szantaże, ciemne interesy ze złodziejami i oszustami, doprowadzenie do samobójstwa kobiety, którą porzucił, czy też zabójstwo przyjaciela, który namalował feralny portret.
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby drogą Doriana Graya poszła Mona Liza Leonarda da Vinci lub dziewczyna z perłą Jana Vermeera. Wizyty w muzeach byłyby nie do zniesienia.
No ale na „urodziwych” obliczach bohaterów takiego na przykład Hieronima Boscha to już widać przejawy grzesznej i niedoskonałej natury.
Wracając jednak do twoich pisarskich zasad. Sądząc po tym, jak potraktowałeś Graya, który marnie skończył, doszedłszy wcześniej do wniosku, że jego dusza umarła za życia, mam podstawy przypuszczać, że jednak nie poruszałeś się jedynie w rejonach estetyki, ale subtelnie moralizowałeś, sugerując: zobaczcie, do czego prowadzi niegodziwe postępowanie.
Zapamiętaj, że tak naprawdę sztuka odzwierciedla widza (lub czytelnika), a nie życie. To postawa i bagaż doświadczeń odbiorcy sztuki nasuwają mu taką, a nie inną jej percepcję. Innymi słowy, jest ona zwierciadłem również dla tego, kto z nią obcuje.
Odbiorcy twojej sztuki żyjący w XX i XXI w. traktują cię jak buntownika i oryginała walczącego z represyjną, skostniałą, kołtuńską kulturą. W latach 60. zespół The Rolling Stones, chcąc uczcić wyjście z więzienia swego lidera, Micka Jaggera, który odbywał karę za posiadanie narkotyków, nakręcił teledysk do piosenki „We love you”. Jagger był w nim przebrany za ciebie, Marianne Faithfull – za twojego kochanka lorda Alfreda Douglasa, a Keith Richard za wrogo do ciebie nastawionego markiza Queensberry’ego, ojca Alfreda.
Wiem, że do mojej osoby odwołuje się wielu artystów. Jestem ostoją dla społecznie wykluczonych, pomostem łączącym kulturę wysoką i niską czy punktem wyjścia w dyskusji na temat płci kulturowej. Sam się dziwię, że ja, człowiek „bezprogramowy” i nietrzymający się sztywno żadnych zasad, stanowię tak ważny element przełomowych zjawisk i głos w tylu dyskusjach społecznych.
Być może dlatego, że postawa, jaką reprezentowałeś, umożliwia zanegowanie oczywistości, uświadamia, że rzeczywistość jest wieloznaczna i zmienna?
Zapewne tak. Zawsze powtarzałem, że gdy dużo osób się ze mną zgadza, zaczynam myśleć, że nie mam racji. Lecz na szczęście zazwyczaj zgadzało się ze mną niewielu, dlatego byłem i nadal jestem ofiarą obiegowych opinii, zdroworozsądkowych sądów oraz prawd oczywistych i niepodważalnych. Ale przyzwyczaiłem się, bo takie wytwory niezbyt lotnych umysłów znajdują podatny grunt w każdej epoce.
Wyprzedzałeś czas, dlatego miałeś wielu wrogów.
Nadal go wyprzedzam. A co do wrogów, nie mają ich tylko ci, którzy nie są geniuszami…
Markiz Queensberry, działając „w obronie” swojego syna, zamienił twoje życie w piekło. Po upokarzającym procesie, w którym zeznawali podstawieni przez niego oszuści, szantażyści i damy lekkich obyczajów, zostałeś skazany na dwa lata więzienia i ciężkich robót, m.in. za obrazę moralności i sodomię.
Oskarżono mnie o rzeczy przeciwne naturze, ale zawsze podkreślałem, że wolę popełnić pięćdziesiąt grzechów przeciwnych naturze, niż posiadać jedną nienaturalną cnotę. A to dlatego, że nigdy nie udało mi się spotkać kogoś, w kim zmysł moralności górowałby nad innymi uczuciami, a kto nie byłby jednocześnie bez serca, okrutny, mściwy, tępy i pozbawiony wszelkiego humanitaryzmu.
Przeczuwałeś swoją zgubę. Towarzyski ostracyzm, więzienie, utratę zdrowia, która doprowadziła cię do przedwczesnej śmierci.
Postrzegałem za swój szczególny obowiązek pogrążyć się nie w szczęściu, ale w rozrywkach i rozkoszy. Nie zszedłem z wybranej przez siebie ścieżki, choć przeczuwałem tragiczny koniec. Ale jestem dumny, że nie przeistoczyłem się w człowieka podobnego choćby do sędziego, który mnie skazał. Ów „porządny”, „cnotliwy” obywatel wygłosił w sądzie przemówienie, o którym mój biograf napisał, że było mieszanką głupoty, okrucieństwa, obłudy i kłamstwa.