Większe towarzystwo uważała za tłum. – Fanty na loteryjkę często dostarczali znajomi. Szymborska akceptowała tylko te, które były wystarczająco kiczowate. Przechowywała je w torebkach chorobowych, ułatwiających życie co wrażliwszym pasażerom samolotów – mówi Michał Rusinek, sekretarz poetki i prezes Fundacji Wisławy Szymborskiej, w rozmowie z Edytą Ochmańską
Wisława Szymborska mówiła, że istnieje jej biografia wewnętrzna i zewnętrzna. „Od tej pierwszej wara, no, chyba że po śmierci”.
Nie znosiła, gdy się mówiło o jej prywatnych sprawach. Wywiadów nie lubiła. Ten sposób komunikowania się z ludzkością uznawała za najgorszy gatunek literacki. To nie była poza, taką miała naturę. Uważała, że to, co ma do przekazania publicznie, wyraziła w swoich wierszach. Kiedy była w złym nastroju, zamykała się w domu. Nikt nie znał smutnej Szymborskiej, bo ona się wtedy izolowała od ludzi. Ale tak naprawdę prowadziła bardzo regularne życie towarzyskie. Kiedy jechaliśmy na jakieś spotkanie w Krakowie, połączone z promocją książki, mijaliśmy tłumy czytelników. Patrząc na nich, mówiła bez kokieterii, że widocznie gdzieś jest jakiś mecz. W końcu tylko nieliczni lubią poezję, więc nawet nie pomyślała, że to wielbiciele jej twórczości.
Unikała tłumów?
Uważała, że więcej niż osiem osób to już tłum. Ale z powodów czysto praktycznych. To nie był strach przed nieznajomymi, tylko po prostu nie znosiła kontaktów powierzchownych, tzw. small talków o niczym. Przywiązywała dużą wagę do kultury rozmowy. Dlatego gdy zapraszała gości, to najwyżej osiem osób, żeby z każdym mogła porozmawiać. Były to osoby zapraszane według określonego klucza, takie, które mogą ze sobą porozmawiać na wybrany temat. Gdy ukazał się „Traktat teologiczny” Miłosza, zaprosiła samego autora, ale też osoby chętne do dyskusji. To była kontynuacja przedwojennej tradycji salonów literackich.
Czy podczas tych przyjęć proponowała jakieś potrawy, bo z tego, co wiem, nie przepadała za gotowaniem?
Miała kilka dań flagowych, które przyrządzała samodzielnie. Gdy przyjeżdżał z ciepłych krajów Miłosz, to zawsze serwowała zrazy z polędwicy z kaszą gryczaną, do tego zmrożoną wódeczkę. Robiła też sałatkę, którą ja i moja żona Barbara bardzo lubiliśmy – z kiszonej kapusty i kurek. Często zamawiała gotowe dania w zaprzyjaźnionej restauracji Pod Baranem. Jako dziecko PRL-u zachwyciła się tym, że na telefon dostarczają pizzę do domu. Były takie przyjęcia zaraz po Noblu, szalenie eleganckie towarzystwo, dobre wino. Pani Wisława zamawiała wtedy dwie duże pizze z Pizza Hut, jedną dla wegetarian, drugą dla mięsożerców. Kiedy pizzę dostarczono, kładła te dwa olbrzymie pudła na stole, brała nożyce krawieckie i odcinała wieka. Wyglądało to bardzo komicznie. Potem były słynne loteryjki.
Pan miał przyjemność w nich uczestniczyć.
Miały zawsze charakterystyczną dramaturgię. Przede wszystkim goście przynosili prezenty i to już było kuriozalne, bo najczęściej, znając jej upodobanie do kiczu, przynosili różne paskudztwa. To ona chciała decydować, co jest kiczem, a co nie. Jak kiedyś Joanna Olczak-Ronikier, pisarka, przyniosła jej w prezencie flakon, to Szymborska ze zdumieniem wykrzyknęła: ale on jest ładny! Lubiła dostawać od przyjaciół kiczowate pamiątki. Służyły jako fanty w loteryjce, były losowane potem przez gości. Chowano je w torbach chorobowych, które rozdają w samolocie. Wszyscy znajomi Szymborskiej wiedzieli, że te torby są jej potrzebne, dlatego przywozili je z każdej podróży. Loteryjki ruszyły w czasach, kiedy pani Wisława zaczęła podróżować. Mówiła, że chciała wszystkim przyjaciołom coś przywieźć, ale nie miała tyle pieniędzy, zaczęła więc kupować te kurioza i rozdawać je, organizując loteryjki.
Autorki biografii poetki, Joanna Szczęsna i Anna Bikont, podarowały jej przyrządzik do biczowania, kupiony w przyklasztornym sklepiku w Asyżu, i zapalniczkę w kształcie biustu.
Loteryjkowe rzeczy były bardzo różne, np. moja żona wylosowała kiedyś dowcipy o mumiach. Miłosz po opublikowaniu „Traktatu teologicznego” wylosował prawdziwe kropidło. Niektóre z tych przedmiotów można zobaczyć na wystawie „Szuflada Szymborskiej” w Kamienicy Szołayskich – oddziale Muzeum Narodowego w Krakowie. Cieszy się ona dużym zainteresowaniem. Niedawno „Wall Street Journal” wymienił ją wśród pięciu rzeczy, które należy zobaczyć w Krakowie. Znajdują się tam oryginalne meble z domu poetki, nie zabrakło też niecodziennych zbiorów, które Szymborska kolekcjonowała całe życie: masek, pocztówek, zdjęć, które uwielbiała robić sobie przy przydrożnych tablicach z dziwnymi nazwami miejscowości.
Sfotografowała się na przykład pod tablicą z napisem „Corleone” i napisała limeryk zaczynający się od słów: „W miejscowości Corleone można dostać cios w przeponę”…
To był jej pomysł, żeby tam pojechać przy okazji kręcenia filmu dokumentalnego „Chwilami życie bywa znośne”, kiedy to odwiedzaliśmy jej ulubione miejsca, m.in. Sycylię. Cieszę się, że udało się zrobić film i zachować ją w pamięci taką, jaka była. Figlarną, skorą do żartów. Szybko się zgodziła, że lecimy również do miasta Limerick, bo od niego pochodzi nazwa „limeryk”. Zresztą na potrzeby filmu w tej miejscowości została przeprowadzona sonda, mająca sprawdzić, czy mieszkańcy wiedzą, o jaki gatunek literacki chodzi.
A jak powstają limeryki?
Spontanicznie. Układa się je raczej, niż pisze, to jest taka zabawa literacka. Mają być żartobliwe, oparte na słownym dowcipie. Najlepiej z zaskakującą puentą. Wisława Szymborska potrafiła napisać je od ręki. Dla jednego inspiracją była wizyta z przyjaciółmi w restauracji. „Lepiej złamać obie nogi, niż miejscowe jeść pierogi”. „Lepiej w głowę dostać drągiem, niż się tutaj raczyć pstrągiem”.
Jak to się stało, że został pan sekretarzem Wisławy Szymborskiej?
To było zaraz po Noblu, kiedy ją odwiedziłem. Non stop dzwonił telefon. Pani Wisława, zakłopotana, z papierosem w dłoni, wykonywała bezradne gesty, powtarzając: tego się nie da wyłączyć. Tu nastąpiła słynna scena przecinania kabla, która – oprócz referencji – zapewniła mi posadę Pierwszego Sekretarza Pierwszej Poetki. Przeciąłem kabel telefonu, bo nie dało się go wyjąć z gniazdka, i kupiłem automatyczną sekretarkę. Było na niej standardowe nagranie, mój głos, żeby trochę zniechęcać. Po pewnym czasie poetce znudził się ten komunikat i poprosiła, żebym go nieco zmodyfikował. Nowy brzmiał: „Proszę zostawić wiadomość lub, jeśli to konieczne, skontaktować się z lekarzem lub farmaceutą”. Dzwonili przyjaciele i pytali, czy coś się stało, więc prędko wróciliśmy do tego standardowego.
Towarzyszył pan poetce w podróżach, w zakupach. Pamięta pan najbardziej absurdalne polecenie?
Kupno owcy ogrodowej. Chciała zrobić znajomym z Lubomierza psikusa i wstawić ją ukradkiem, podczas ich nieobecności, do ogrodu. Najtrudniejszym elementem układanki było to, że, zgodnie z życzeniem poetki, musiałem wjechać pod górę na wyłączonym silniku, żeby było ciszej. Udało mi się jej to wyperswadować. To była akcja bardzo skomplikowana logistycznie. Szymborska lubiła kryminały, więc ją bardzo ekscytowała cała ta sytuacja. Zawsze kiedy mnie o coś prosiła, zarazem przepraszała, że zabiera mi czas. Mówiła: Jak pan będzie w takim dużym sklepie (chodziło o supermarket), to proszę mi kupić bekon, to tak przy okazji, ale nie specjalnie.