zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Małgorzata Brochocka. Shopping

Znawcy kobiecych tematów sugerują nawet, że to jest ten tajemniczy obszar, w którym znajduje się osławiony punkt G, odpowiedzialny za naszą – kobiecą, seksualną i nie tylko – satysfakcję. 
Ja się jednak wyłamię i powiem wprost: nie lubię zakupów, zwłaszcza przecen. Co oczywiście nie znaczy, że nie wybieram się w okresie obfitującym w tzw. soldy do innych europejskich stolic w celu upolowania wypatrzonych w „Vogue’u” trofeów w nieprzyzwoicie przystępnych cenach. Zwłaszcza że mam przypadłość czyniącą mnie siostrą bliźniaczką najbardziej znanej felietonistki świata – Carrie Bradshaw – za buty od Manola lub Louboutina dam się powiesić!
Nadal jednak będę utrzymywać, że nie lubię zakupów. Jest to czynność niezwykle męcząca, pracochłonna, a do tego, na dłuższą metę, dość nudna. W moim wydaniu wygląda to mniej więcej tak.
Już o 10 rano stoję w blokach startowych, próbując ułożyć w głowie jakąś rozsądną trasę mojego polowania. Oczywiście nie myślę o tym, co mi jest potrzebne (nie o to tu przecież chodzi), tylko o tym, gdzie mogą trafić się najfajniejsze przecenione towary. W Londynie na pierwszym miejscu jest Harrods. Tam lecę na ogląd sytuacji, no i wyrwać buty, jeżeli jakieś będą jeszcze do wyrwania. Nie jest tajemnicą, że pierwszy dzień wyprzedaży w Harrodsie to batalia, porównywalna chyba tylko z ostatnimi zamieszkami w Grecji. Jeśli się przyjdzie trzeciego lub czwartego dnia, sytuacja jest nieco lepsza, chociaż tłum niewiele mniejszy. Ważne, żeby mieć sprawną percepcję, silne łokcie i wiedzieć mniej więcej, czego się szuka. Na piętrze z butami bój sięga zenitu.
Żeńska część publiczności posuwa się do prawdziwych rękoczynów, chcąc wyrwać upragniony model, choćby w zamian trzeba go było zerwać z nóg konkurentki. Jest ostro. 
Na Bond Street nie jest tak ekscytująco. Po wejściu do markowego sklepu z tzw. najwyższej półki, gdy już zostanę uraczona oświadczeniem rezolutnej ekspedientki, że ona biegle mówi po rosyjsku, a ja na to, że mówię wyłącznie po polsku, sytuacja robi się zabawna. Dopiero po jakichś 15 minutach grzebania w odzieży mam szansę dowiedzieć się, że coś tam jest przecenione o 30–40 procent. Muszę się jednak najpierw kajdankami przypiąć do garderoby przecenionej, nie dając się odciągnąć w stronę całkiem nowej kolekcji. 
W Paryżu w Galeries Lafayette lub w Printemps towary przecenione są wyeksponowane, a procent przeceny wyraźnie oznaczony, więc nikt się nie interesuje tym, że grzebiesz w przecenionym towarze, i człowiek czuje się jak człowiek. W Rzymie natomiast, gdy tylko wejdziesz do butiku, sprzedawcy zachęcają cię do zakupów, już na wstępie ogłaszając poziom przecen. Najfajniej jest, gdy człowiek sobie uświadomi, że w niektórych drogich salonach, występujących również w Warszawie, towary po przecenie kosztują tyle samo ile na via Veneto przed przeceną, więc na „soldach” we Włoszech kupujesz je za „bezcen”.
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że dużo większą przyjemność przynosi kobiecie zakup drogich rzeczy po okazyjnych cenach niż kupno towarów z najnowszych kolekcji za miliard. Nie od dziś wiadomo: facet musi upolować mamuta, żeby wykarmić rodzinę, a kobieta buty po przecenie od Louboutina, bo wtedy wykaże się gospodarnością. Zmysł praktyczny, budzący się w każdej z nas, przegrywa niestety ze zjawiskiem przecen, które wciągają człowieka w wir zakupów reklamowanych łatwo przypadającym do serca hasłem – TANIEJ. Chwytając więc okazję, chwytamy wszystko to, co naszym zdaniem zostało dobrze przecenione. W siatach znajdują się więc paskudne lureksowe legginsy przecenione o 35 proc.; stos bluzek, co z tego, że nie w tym rozmiarze, ale tak przecenionych nie sposób nie wziąć, bo to się opłaca; butów na bardzo modnych koturnach absolutnie nienadających się do noszenia, ale za to prawie darmo itd.
W efekcie, podliczając sumy wydane na przecenach, orientujemy się poniewczasie, że oto wydałyśmy sumkę godną kiecki z najnowszej kolekcji od Diora, a zamiast tego mamy w garderobie stos całkiem niepotrzebnych szmat, których nigdy nie włożymy na grzbiet.
Ale od czego są karty kredytowe. Zapłacić można za jakiś czas, pozgrzytamy więc zębami w przyszłym miesiącu. A teraz mamy satysfakcję z polowania na okazję. I okazję na zrobienie z siebie frajera.


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.