zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Małgorzata Brochocka. Remont

Przeżyłam to na własnej skórze, ze szczegółami, straciłam pół roku mojego fajnego w końcu życia, wypaliłam się emocjonalnie i wylałam tyle łez, ile niejedna żona zdradzana przez męża z sekretarką. O kosztach nie wspomnę, bo wszelkie drobiazgowo zorganizowane kosztorysy nijak się nie mają do rzeczywistości, która w tym względzie okazała się dość ponura. Ale sądzę, że każdy, kto robił generalną redekorację, wie, o czym mówię. Dość powiedzieć, że straciłam kontakt z rzeczywistością, zapuściłam się, osiwiałam, wypadłam z towarzystwa i odłożyłam na bok wszystkie moje zainteresowania i talenty. W tym czasie moje przyjaciółki zdążyły: a) zostawić partnerów, b) znaleźć nowych, c) zmienić pracę, d) napisać bardzo poczytną książkę – co uczyniła jedna z nich. 
Już początki były straszne, bo nie znając się na budowlance, nijak nie wiedziałam, od czego zacząć. Zaprzyjaźniony architekt – mieszkanie w starej kamienicy, wpisane do rejestru zabytków – kręcił głową i długo cmokał, zanim narysował projekt. Po pierwsze, litania tego, co w zabytkowej kamienicy jest niedopuszczalne. „Zabytkowej” podłogi z PCV zmienić nie można, ścian wyburzać nie wolno, na zmianę plastikowych, ohydnych okien trzeba mieć pozwolenie, założyć telewizji satelitarnej nie, bo na dachu nic nie można montować – dramat. Zmiana każdej dupereli wymaga zgody urzędu dzielnicy, który wszystkie wnioski odsyła do biura warszawskiego konserwatora, a ten kontrolnie na nic się nie zgadza, żeby nie było potem zażaleń. Długie dyskusje na temat zabytkowej instalacji sanitarnej i elektrycznej doprowadzały mnie do łez. Próba zwiększenia mocy przydzielonej w budynku okazała się drogą przez mękę, bo jak zgodził się dostawca, to zgody nie chciała wyrazić wspólnota mieszkaniowa.
Po wielogodzinnych rozmowach z sąsiadami, wspólnotą itp. okazało się, że najlepiej, jakbym jedynie dokonała malowania ścian i na dodatek cicho, bo będę przeszkadzać sąsiadom.
Zanim przystąpiłam do remontu, wymarzyłam sobie wygląd nowego lokum, w szczegółach. Przewertowawszy zagraniczne designerskie magazyny, oferty sklepów z designerskimi meblami i pomysły na zagospodarowanie starych kamienic oraz wysłuchawszy tysiące rad udzielanych przez przyjaciół, z grubsza wiedziałam, co chciałabym osiągnąć. Znajomy architekt narysował, zaznaczył, policzył, zrobił wykresy i podrapawszy się w siwą, choć wciąż przystojną, głowę, przedstawił orientacyjny koszt modernizacji. Tak zaliczyłam pierwszą wizytę w szpitalu, spowodowaną palpitacjami serca i ogólną histerią.
Duża ilość xanaxu, łykanego jak orzeszki laskowe przez dwa tygodnie, spowodowała lekką poprawę, a posiadówka ze starym kalkulatorem, z którego wypadała bateria, pozwoliła mniej lub więcej, zakładając zaciskanie pasa, zaplanować działania zgodne z planem architektonicznym.
Ekipę remontową miałam najlepszą na świecie, więc bez drgnięcia powieki wykonałam telefon do pana Jacka, mocnego szpenia w temacie remontów. Pan Jacek obejrzał obiekt, ostukał ściany, pomacał rury i podłogi i stwierdził, że to będzie dla niego nowe doświadczenie, bo dotychczas miał do czynienia jedynie z prostą deweloperką. Policzył skrupulatnie zakres prac i materiałów i… kolejny atak histerii. Xanax w podwójnych dawkach. 
Remont jednak rozpoczęłam w połowie stycznia. Plan był taki, aby święta Wielkiej Nocy spędzić w nowym wnętrzu. Ale opóźnienie. Dwa tygodnie. Gdzieś w okolicach maja zaczęłam się poważnie niepokoić, zwłaszcza że do akcji wkroczył pan Zdzich – mistrz MDF-u. Pan Zdzich po znajomości skosztorysował mi realizację szafek kuchennych, biblioteki i garderoby. Ceny niskie, bo po znajomości. Kolejny atak histerii. Ale policzywszy, że jedząc jedynie chleb ze smalcem przez następny rok i rezygnując z zakupu xanaxu, jakoś dam radę, więc złożyłam zlecenie. I byłoby fantastycznie, gdyby pan Zdzich nie zapadł się na dwa tygodnie pod ziemię. Kiedy wreszcie udało mi się go namierzyć, tłumaczył niewyraźnie, że jest obłożnie chory, choć byłam pewna, że ta choroba ma nazwę „wyborowa”. Siedząc przy biurku w stylu art déco i tłukąc głową w blat, przyrzekłam sobie, że to ostatni w życiu remont. 
Reorganizacja mieszkania zamiast trzech miesięcy trwała pół roku. Okazało się, że pan Jacek przeliczył się z łatwością wykonania prac, i choć pracował bardzo ciężko (wpadałam znienacka, żeby sprawdzić), to jednak poświęcił dwa razy tyle czasu, ile powinien, i zużył dwa razy więcej materiałów. Co oczywiście odbiło się na kosztorysie. Pan Zdzich w związku z dwutygodniową chorobą miał miesięczną obsuwę, więc pierwsze tygodnie życia w nowym miejscu spędziłam, poszukując szczoteczki do zębów w kartonach. Sąsiedzi mnie nie lubią, bo postawiłam im przed oknami gustowny kontener na odpady remontowe. Pieniędzy nie mam.
Ale dobrnęłam do końca. I jest pięknie. Pan Jacek to mistrz świata, a nawet pan Zdzich, jak wrócił do zdrowia, okazał się niezłym fachurą. Niemniej niech mnie ręka boska broni przed kolejnym remontem, a jak coś takiego przyjdzie mi do głowy, to złapcie mnie za łapy i pokażcie ten felieton.


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.