zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Krystyna Mazurówna. Moda na paryskie dzielnice

Ale wszystko się zmienia, moda, jej esencja, a nawet jej podstawowe założenia także, jak i sama istota tego złożonego zjawiska, które ulega stałemu przekształcaniu...
Moda paryska, to nie tylko krój, kolor czy fason damskich kreacji. Istnieją równoległe mody na rodzaj spektakli, które publiczność masowo pędzi oglądać, mody na spędzanie wolnego czasu, na czytanie tych lub owych książek. Istnieją też wyraźne mody na paryskie dzielnice!
Panująca przez wiele, wiele lat moda na Dzielnicę Łacińską, obejmującą całą część lewego brzegu Sekwany i będącej skupiskiem licznych gmachów uniwersyteckich Sorbony, związana była niejako z ówczesnym prądem intelektualnym. Bulwar Saint-Germain, gdzie w kawiarniach przesiadywali egzystencjaliści, Sartre flirtował z Simone de Beauvoir, a rzesze studenciaków biegały po sąsiadujących uliczkach – jak i krzyżujący się z nim Boulevard Saint-Michel – to były miejsca niemal kultowe, bez których Paryż lat 50. nie byłby Paryżem. To tam właśnie otworzyła się masa wykwintnych restauracji, barów i kawiarni, a stopniowo też liczna sieć taniutkich greckich restauracyjek, do dziś wypełnionych co wieczór tłumem turystów poszukujących wrażeń i żądnych posmakowania autentycznej paryskiej atmosfery.
Oczywiście Francuzów tam spotkacie niewielu, ale przecież Paryż od dawna już, jak i wszystkie inne wielkie metropolie, zawiera tylko minimalny procent rodowitych krajan – większość jego mieszkańców to przybysze, nie tylko ci, którzy przyjechali tu „za chlebem”, ale i cała masa ludzi z całego świata, dla których przebywanie w tym mieście jest sprawą świadomego wyboru miejsca na życie, na jakiś jego okres, a przynajmniej na weekend.
Po długotrwałej modzie na Dzielnicę Łacińską, szalenie modną dzielnicą przez dobrą dekadę były Hale. Stare hale targowe paryskie, brzuch Paryża, gdzie nocami odbywały się wszelkie hurtowe transakcje mięs, ryb i warzyw, dowożonych codziennie z całej Francji – okazały się zbyt ciasne, apetyt mieszkańców, w miarę gwałtownego powiększania się ich liczby, rósł i trzeba było przenieść działalność żywieniowo-handlową aż pod Paryż. Hale wyburzono, a na ich miejscu założono park, pod którym kryje się kilkupiętrowe w głąb ziemi centrum handlowe z kinami, basenami i restauracjami. Wypełniają je do dziś wierni widzowie bywający na spektaklach teatralnych, na zakupach – zwłaszcza w okresach wyprzedaży – i też tłoczących się ludzi, by po prostu przejść się w modnym miejscu...
Otwarte w pobliżu Hal Centrum Sztuki Nowoczesnej, czyli Centrum Pompidou, zwane popularnie Beaubourgiem ze swoim muzeum, wystawami czasowymi sztuki nowoczesnej, salami demonstrującymi awangardowe spektakle i wielką biblioteką, zwabiło nową, liczną rzeszę klientów i przyczyniło się do spotęgowania zjawiska mody na tę dzielnicę.
To tu przez wiele kolejnych lat należało bywać, znać zarówno stałe kolekcje, jak i czasowe wystawy Centrum, tu się jadało, tu słuchało koncertów – jednym słowem, to była najmodniejsza dzielnica Paryża.
Po modzie na Hale przyszła moda na Bastylię. Przed otwarciem nowego, imponującego supernowoczesną architekturą i – szczególnie – nienaganną akustyką dla każdego widza – budynku Opery Paryskiej, dzielnica Bastylii była zupełnie nieciekawa. Znana głównie jako obiekt historyczny, no tak, tu był przecież punkt kulminacyjny wielkiej rewolucji francuskiej, tu w 1878 roku w imię Wolności, Równości i Braterstwa wyzwolono triumfalnie z więzienia jakichś dwóch czy trzech opryszków – no cóż, symbol się liczy, nie czepiajmy się szczegółów – nie wyróżniała się niczym specjalnym. Wąskie, ciasne uliczki po otwarciu nowej raptem Opery pękały w szwach, małe, ujutne bary i kafejki wyrosły tu i ówdzie, jak grzyby po deszczu – teraz, przez parę kolejnych lat tu koncentrowało się życie miasta!
A potem raptem, ni z gruszki, ni z pietruszki, coś się znowu wydarzyło i paryżanie gromadnie zainteresowali się dzielnicą Oberkampf, której nazwa pochodzi od małej, niepozornej uliczki. Położona centralnie, ale niczym się nie wyróżniająca, pełna drobnych rzemieślników, którzy już od dawna z trudem wiązali koniec z końcem – no – bo kto jeszcze oddaje buty do naprawy czy do zelowania, skoro nowa para kosztuje tyle samo lub mniej? Kto używa pralni, po co komu usługi krawieckie, kto wreszcie i w jakim celu kupuje w środku miasta węgiel? Właśnie Café Charbon czyli malutka, stara rudera w której sprzedawano węgiel na wagę, a przy okazji można tam też było można wypić kieliszek wina czy zjeść kanapkę, tak zeszła na psy od momentu, w którym ze względów bezpieczeństwa zabroniono w mieście używania kominków, że właściciel postanowił wreszcie zarzucić od dawna nierentowną działalność sprzedaży węgla. Własnoręcznie odmalował lokal na brudno-czerwony kolor i zmienił jego przeznaczenie na – wyłącznie – kawiarnię.
W Paryżu istniało ich już kilka tysięcy, ale ta, dzięki anegdocie o jej powstaniu, raptem stała się miejscem pielgrzymek żądnych poznania najmodniejszego miejsca tłumów!
Po Café Charbon sąsiadująca z węglarzem pasmanteria zmieniła profil na restauracyjny, drukarnia stała się pijalnią herbat, a szewc okazał się autorytetem w prowadzonym przez niego ośrodku degustacji win. Jeden, potem drugi bar, jedna i druga salka wystaw i koncertów muzyki współczesnej, a nawet i elektronicznej, potem lekcje salsy w pobliskim barze kubańskim i przez parę lat całe tłumy przechadzały się po dzielnicy Oberkampf, a otwierane jeden po drugich restauracje i bary prześcigały się w pomysłowości w urządzaniu swoich nietypowych miejsc. W starej drukarni siedzi się przy maszynach drukarskich, w pasmanteriach wiszące kolorowe tasiemki zasłaniają oczy klientom, a u byłego szewca można popijać dobre wino, siedząc na szewskim zydelku!
A tu niedawno okazało się, że nieduża, bardzo popularna ulica Faubourg-Saint-Denis, przy której mam szczęście mieszkać od niemal pół wieku, jest aktualnie kolejnym najmodniejszym miejscem Paryża! Dzielnicę tą zamieszkiwały kolejno tłumy Jugosłowian, których wyparli Turcy, przewijało się wielu Polaków (dawali o sobie znać pobrzękiwaniem butelek i głośnym „k…, k…!) a teraz jest to miejsce chyba najbardziej kolorowe – biali, czarni, żółci zgodnie biegają po ulicy dniem, a nocą wypełniają liczne restauracje i bary. Tu – do drugiej w nocy – można zjeść w wytwornym wnętrzu projektu samego Muchy, z jego autentycznymi mozaikami na ścianach w restauracji Julien, posłuchać starutkiej muzyki z wciąż działającej szafy grającej w niemniej wytwornej Flo, ale i zjeść pełne pakistańskie menu za grosik, czyli za pięć euro w jednej z dwudziestu sześciu knajpek w pasażu Brady. Jeszcze dziwniejsze są kryteria mody na bary – na dwóch sąsiadujących, przeciwległych rogach ulicy Przedmieścia Świętego Dionizego (tak chyba należy przetłumaczyć nazwę mojej ulicy) są dwa bliźniacze bary – jeden to Chez Jeanette (U Janeczki), a drugi Chez Mauricette (U Morisetki). Wylewające się daleko na ulicę, a nawet i na jezdnię tłumy młodych ludzi, każdy z jednym, jedynym kuflem piwa w ręku, stoją tak, sącząc to piwo długimi godzinami późno w noc i każdy z nich z podobną, niczym niezachwianą pewnością będzie twierdził, że tak, że właśnie u tej Jeanette (albo u Mauricette, zależy po której stronie ulicy spytacie) należy absolutnie bywać, a nie gdzie indziej!
Oczywiście, jest to dokładnie to samo piwo i kosztuje też dokładnie tyle samo... Myślę, że te kolejne mody na poszczególne dzielnice Paryża absolutnie nie są przypadkowe. Związane są one z głębszymi przesłankami, ze zmianą gustów społeczeństwa, ze zmianą jego skali wartości. Marmurowe, surowe wnętrza z zimnymi, minimalistycznym meblami, atmosfera luksusu i wyrafinowanej elegancji jest już zupełnie nie na czasie, kompletnie out! Wielkie, wytworne eleganckie restauracje z tłumem sztywnych pingwinów zamiast kelnerów, kojarzące się z grubo wypchanymi portfelami ich klientów, które kiedyś wzbudzały zazdrość i pożądanie, stały się synonimem złego gustu i mają obecnie powodzenie tylko u szejków arabskich z ich licznymi zakupionymi przez nich żonami, tudzież grupy zasobnych ludzi, którzy płacąc sądzą, że kupują sobie poczucie własnej wartości.
Moda na nieduże restauracje wiąże się z inną strukturą wartości – najcenniejsza jest kreatywność, pomysłowość ich właścicieli lub angażowanych w tej sprawie stylistów czy architektów wnętrz. Niepowtarzalne, jedyne wnętrze – na przykład, każdy mebel inny, głębokie fotele, które mogą być sztucznie postarzane, stoliki celowo zróżnicowane, nawet zastawa, różna lecz starannie dobierana do każdego stołu – liczy się efekt całości, niekoniecznie zapłacona za ten efekt kwota! Najlepszy dowód, że te właśnie restauracyjki są stale pełne, nieustannie oblegane, a w super wytwornych na starą modłę ziewa się z nudów w samotności...
Ale, że wszystko ma swój koniec, i Oberkampf, już zbyt zapchany, i Faubourg-Saint-Denis, tłumnie oblegana co wieczór, stopniowo oddają palmę pierwszeństwa. Moda przesuwa się jeszcze dalej na północny wschód Paryża – do takich dzielnic, niedawno jeszcze zakazanych, jak Ménilmontant czy Belleville. Dzielnice wciąż jeszcze niezbyt drogie (no, jednak 10 000 euro za metr kwadratowy...) zamieszkałe – jak Belleville – głównie przez Chińczyków, ale już też i wielu artystów – będą już wkrótce prawdziwymi hitami ze względu na swoją wyjątkową autentyczność!
Można śledzić modę, można uparcie bywać w kolejnych, najmodniejszych miejscach, ale dobrze też nabrać dystansu, spojrzeć na to (jak i na wszystkie inne) zagadnienie z lotu ptaka, zrozumieć powody tych przemian, mód nie tylko wydawać by się mogło zmieniających się jakby przypadkowo, które jednak powodowane są głębokimi przemianami społecznymi.
Dobrych spacerów po Paryżu!


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.