zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Grażyna Plebanek. Tylko dla dorosłych

Co za słodka hipokryzja – rzesze ludzi tworzą pisma i portale, które żyją z pisania o rozstaniach, rozwodach i kolejnych związkach celebrytów, a przy tym dbają pilnie, by sposób, w jaki o tym piszą, gwarantował im przetrwanie. 

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy w polskiej telewizji królowała Krystyna Loska, byłam fanką programu „Dobranocka dla dorosłych”. Rodzice wahali się, czy pozwalać mi go oglądać, bo rzecz dotyczyła spraw zbyt poważnych na mój wiek. W końcu ugięli się, a argumentem, który przeważył szalę było poczucie humoru, które program cechowało, to z gatunku inteligentnych. Poruszane tematy czasem mnie przerastały, ale i tak zapadały głęboko. Niektóre pozostały we mnie do dziś. Na przykład ta historia z rozwodami, które weszły niejako do spisu imprez rodzinnych, obok chrzcin, ślubów, wesel i pogrzebów. Rozwód jako nieunikniona kolejność rzeczy, coś, przez co każdy musi przejść, a na pewno ci, którzy wzięli śluby. Bo jak się powie „a”, trzeba powiedzieć i „b”, kto się z kimś związał, musi się od niego w pewnym momencie „odwiązać”. Czy nie na tym polega dzielność ludzka codzienna, nasz człowieczy los, nieuchronne sunięcie ku samotności i skończoności? 
Odcinek, który niedawno mi się przypomniał miał wyjątkowy wdzięk, przynajmniej w moich dziecięcych oczach. Fabuła była prosta: parę odwiedzają znajomi, potem wpadają kolejni. Jest wesoło, krążą kieliszki, zakąski á la późny Gierek, w tym niezapomniane koreczki anchois, sałatka warzywna i oliwki z Pewexu. Atmosfera jest lekka jak baloniki z pochodów pierwszomajowych, żarty sypią się jak z rękawa, pary w tzw. kwiecie wieku, czyli w okolicach trzydziestki i czterdziestki ewidentnie dobrze się ze sobą czują – para z parą, a zwłaszcza w obrębie poszczególnych par. Panie siadają panom na kolanach, ci je czule obejmują. Tyle, że rozmawiają o… rozwodach. Okazuje się, że jedno stadło właśnie wróciło z sądu, gdzie sfinalizowało rozwód, kolejne się tam wybierało i tylko gospodarze są małżeństwem w pełni rozkwitu związku. Trzymając się romantycznie za ręce, patrzą na dwie pozostałe pary z pewnego rodzaju zazdrością i wzdychają: „Ach, kiedyś i na nas przyjdzie czas… Przecież już tyle czasu jesteśmy po ślubie”. W tym świecie normą było pobieranie się z pełną świadomością, że za jakiś czas przyjdzie się rozwieść. I to nie z powodu tzw. różnicy charakterów, czyli pijaństwa żony lub nadmiernego celebryctwa męża. Po prostu dlatego, że po ślubie następował rozwód – taka była kolej rzeczy. Dlatego należało się cieszyć czasem, który się razem miało, czasem między romantycznym początkiem, a pragmatycznym końcem – i wykorzystać go do maksimum. Być może z tej świadomości – początku, ale i końca – brał się dobry humor postaci występujących w bajce zgodnie z prawdą, że nic tak nie smakuje, jak skończoność, a nic tak nie nudzi, jak perspektywa, że „tak już będzie zawsze”. 
Dlaczego ten odcinek pogodnej „Dobranocki dla dorosłych” przypomniał mi się dopiero teraz? Rzecz jak zwykle wzięła się z uwierania. Czasem zdania, opinie zaczynają kłuć, denerwować. To, co mnie ostatnio rozdrażniło, to powtarzające się w doniesieniach plotkarskich mediów zbitki słowne: „rozwód, czyli życiowa porażka”, „rozstała się z X, nie ma szczęścia w miłości”, „postanowili się rozejść… biedna, wciąż szuka swojej drugiej połówki”. 
Jeśli coś jest dziś bastionem fałszywej moralności, współczesnej dulszczyzny, to właśnie medialne plotkarstwo, które cofa mentalność odbiorców o kilkadziesiąt lat. Co za słodka hipokryzja – rzesze ludzi tworzą pisma i portale, które żyją z pisania o rozstaniach, rozwodach i kolejnych związkach celebrytów, a przy tym dbają pilnie, by sposób, w jaki o tym piszą, gwarantował im przetrwanie. Bo dopóki uparcie utrzymują, że rozstanie jest porażką, mają temat w garści. Gdyby nie przypinali rozstaniom dramatycznej łatki „porażki”, nie mieliby o czym pisać; nie udałoby im się stworzyć wokół tematu sensacji, nie byłoby „newsa”, nie byłoby z czego utrzymać tych, którzy o tymże „dramacie” donoszą. 
Cyniczny mechanizm, jakich wiele. Nie byłoby się czym przejmować, gdyby nie to, że to chytre rynkowo działanie wyrządza ludziom krzywdę – podtrzymuje schematy myślowe, które nie przystają do współczesnego świata, gdzie częściej uprawia się seryjną monogamię, niż trwa w związkach „na zawsze”. Praktyka życiowa pokazuje, że rozstania coraz częściej są z gatunku tych „cywilizowanych”, gdzie zainteresowani podejmują decyzję wspólnie i starają się ją dojrzale wcielić w życie. Tak bywa, ale się o tym nie pisze. Podobnie jak o tym, że rozstanie w dzisiejszym świecie, gdzie ludzie wiążą się ze sobą z miłości i dobrej woli, oznacza tyle, że co związek miał im dobrego do zaoferowania, już im to dał. A jeśli pojawiają się oznaki, że zaczyna pracować na niekorzyść pary, warto się nad nim zastanowić. Być może go zakończyć. Bez mieszczańskich dramatów i ludowego darcia szat, nie dokładając bólu do tego, który bierze się z faktu, że coś się kończy. 
Życie to nie dobranocka dla dorosłych, zdanie: „Kochanie, co robisz w piątek koło południa? Może byśmy się wtedy rozwiedli?” może nie wywołać entuzjazmu. Rozstanie jest rozwiązaniem radykalnym, ale nie musi być dodatkowo dramatyzowane. Zamiast myśleć o byłym partnerze jako o „pomyłce życiowej”, a o związku jako o „porażce”, warto pomyśleć, co nam dał. Co z nas nowego wydobył, jakie cechy ujawnił, w czym pozwolił dojrzeć. Rozwodnika pewnie czekają kolejne związki. Co one przyniosą? Nie taki wilk straszny, jak go malują w medialnym maglu. A jeśli niewygodnie nam w konwencji tej nowoczesnej bajki, doprawmy ją czymś „starym”/„czymś pożyczonym”/„czymś niebieskim”, jak ubiera się do ślubu panny młode. Powiedzmy sobie: może wśród tych spotkanych znajdzie się moja „połówka pomarańczy”, ten Jedyny. Nie ma nic złego w efekcie placebo. 


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.