Kiedy wybierałam się do Konga, wypytywałam wszystkich, którzy tam byli, czego mogę się spodziewać. „Szok kulturowy, ludzie krzyczą, zamiast mówić cicho” – odpowiedział kolega. „Kontrasty, to kraj kontrastów. Z jednej strony bieda, z drugiej niesłychane bogactwo” – rzucił drugi. „A Kinszasa? – drążyłam – jak tam jest? Bezpiecznie? Będę mogła chodzić, gdzie chcę?”. „Jasne – odparł z przekonaniem ten, który wiedział o Kinszasie najwięcej, bo był tam ponad dziesięć razy – to jedno z najbezpieczniejszych miejsc, w których byłem”.
Dwa pierwsze twierdzenia okazały się prawdziwe – długo by opowiadać, „temat na książkę”, jak to się mówi potocznie, przy czym w moim przypadku słowo może stać się ciałem. Trzecie twierdzenie byłoby prawdziwe, gdyby nie drobny fakt, że mój rozmówca jest mężczyzną. W Europie, zwłaszcza Zachodniej, różnica ta jest już niezbyt wielka, kobiecość i męskość sąsiadują ze sobą blisko, jak działkowicze pożyczający sobie przez płot szlauch. Ale nie w Kinszasie! Tu jest się kobietą albo mężczyzną. Albo jednym, albo drugim. Nie ma stanów pośrodku.
Przekonałam się o tym, kiedy usiłowałam przeszczepić mój styl życia na tamtejszy grunt, zwyczajnie pójść wieczorem na festiwal filmowy. Znajoma Kamerunka mieszkająca w Kongu od dwóch dekad entuzjastycznie odniosła się do pomysłu, schody wyrosły jednak w momencie, kiedy powiedziałam jej, gdzie odbywają się projekcje. „Tam? – zawahała się – nie znam zbyt dobrze tego miejsca…”. „Żaden problem, weźmiemy taksówkę” – rzuciłam beztrosko, sądząc, że problem leży w kwestii transportu. „Nie, nie o to chodzi. Nie wiem, jak tam jest z kwestią bezpieczeństwa. Jeśli mamy iść, lepiej weźmy ze sobą mężczyznę. A najlepiej dwóch”.
„Wziąć ze sobą mężczyznę” – pierwszy raz od dawna rozważałam tę propozycję tak, jak w westernach kowboje zastanawiają się, jaki rodzaj broni wezmą na pojedynek. Mężczyzna jako gwarant bezpieczeństwa, który, nawet jeśli cherlawy, stanowi psychologiczną barierę między kobietą a potencjalnymi agresorami. „Nie przesadzasz?” – chciałam zapytać, ale ona już mówiła: „Zadzwonię do dwóch kolegów, mam nadzieję, że nie mają nic do roboty dziś wieczorem”.
„Bardzo trudno jest być kobietą w Kongu” – padło zdanie w filmie dokumentalnym „Prawda o Kongu”. Kobiety są pierwszymi, które się „podbija”, gdy podbija się kraj. Na pograniczu Konga i Rwandy, w rejonie miast Goma i Bukavu, gdzie w tej chwili trwają walki, kobiety, nastolatki i dziewczynki są gwałcone regularnie i planowo. To najtańsza i najskuteczniejsza broń tych, którzy chcą zniszczyć więzi międzyludzkie. Fizycznie okaleczone, ofiary są odrzucane przez swoją społeczność, nikt nie chce patrzeć na taką kobietę, jej wartość spada do zera.
Zapominamy o tym w bezpiecznej Europie – nie tylko o tym, że to się dzieje dziś, teraz, ale że bywało częścią życia naszych przodkiń. Dla dzisiejszych miejskich singielek z wyboru zależność od fizycznej obecności mężczyzny może się wydawać archaiczną śmiesznostką, choć była to całkiem realna rzeczywistość jeszcze w zeszłym wieku. Do dziś bywa nią na wsiach, a także w niektórych miastach poza Europą.
Tak jak mnie archaiczne wydały się w pierwszej chwili artystyczne manifesty feministek, które obejrzałam w Brukseli na wystawie zatytułowanej „Feministyczna awangarda lat siedemdziesiątych”. Ponad czterysta prac takich artystek, jak Cindy Sherman czy Francesca Woodman, z czego część powstała po ukazaniu się słynnego artykułu Lindy Nochlin pt. „Dlaczego wśród kobiet nie ma świetnych artystek?”. Opublikowany w 1971 r., spowodował wielkie poruszenie, ekspozycja zaprezentowana w brukselskim BOZAR daje o tym pewne wyobrażenie. Dziś artystki światowej sławy, zaczynały od twierdzeń podstawowych, pracując na materiałach, które były im najbliższe. Używając do artystycznych wypowiedzi własnych ciał, podejmowały w sztuce takie tematy, jak ciąża, macierzyństwo, kobieca seksualność, kanony urody widziane oczami samych kobiet, a nie uprzedmiotawiających je mężczyzn. W latach siedemdziesiątych były to tematy uznane za nieciekawe, zwyczajne, nieartystyczne. Podniesienie ich do rangi sztuki wymagało wiele wysiłku i odporności, kpinom nie było końca. Ot, choćby performance-prowokacja z tamtych lat: artystka zamiast biustonosza ma tekturowe pudełko, które przechodnie mogą otwierać i wkładać do niego ręce, dotykając jej piersi. Jeden pan znajduje w tym wielką przyjemność, jednak artystka mówi: „Trzydzieści sekund minęło”. Podchodzi następny, zażenowany, ale chętny. Trzydzieści sekund uprzedmiotowienia kobiecego ciała, pokazania jego dostępności. Kobieta w Kongu, której ciało się uprzedmiotawia w ramach niszczenia narodu, nie może postawić granicy, dać cezury czasowej. Performance, który w czasach pokoju pozostaje pod kontrolą jako akt artystyczny, w czasie wojny staje się krwawym widowiskiem, a kobiecie brakuje tej jednej prostej, banalnej rzeczy – fizycznej siły, by mu zapobiec.
Z czasem przyzwyczaiłam się do tego, że w Kinszasie mogę chodzić, gdzie chcę, pod warunkiem że, jak dodawano zwykle ciszej, w drugim zdaniu: „może lepiej nie całkiem sama, zawsze lepiej z jakimś mężczyzną”. Logistyczne zorganizowanie obecności mężczyzny na ten pobyt nie było problemem, jednak wizja długofalowego uzależnienia od mężczyzny jako bodyguarda wydała mi się dość odległa od naszego romantycznego wyobrażenia o związku kobiety i mężczyzny (co prawda modelu młodego, w praktyce raptem kilkudziesięcioletniego). Pomyślałam o wystawie feministycznej awangardy – niektóre zdjęcia powstały niemal pół wieku temu. Jak za następne pięćdziesiąt lat zdefiniuje się kobiecość Kongijek? I wtedy spotkałam w Kinszasie singielkę, piękną, niezależną dziennikarkę przed czterdziestką. Kongijska Carrie Bradshaw? Ale to już „temat na książkę”, jak mawiają niektórzy.