Jej seksualność obudziła się wcześnie, była dziewczynką, gdy zaczęła rejestrować wrażenia zmysłowe – szelest wiatru w zielonych liściach, plusk wody w jeziorze, oślizgłość ciała żaby, pulsowanie miejsca między udami, na które trudno znaleźć w języku naturalną nazwę. Aktorka, która gra tytułową nimfomankę w pierwszej części najnowszego filmu Larsa von Triera, ma zamglone oczy, które filtrują wrażenia, dopuszczając do niej tylko te zmysłowe. Argumenty rozumu do niej nie docierają, tak zwane normalne życie pozostaje na marginesie tego, co czuje jej ciało – jestestwo. Dziewczyna cnotę traci na własne życzenie, kiedy rodzi, prosi o cesarskie cięcie, żeby nie męczyć porodem cipki. Zostaje matką, ale ten pierwotny instynkt zostaje stłumiony przez inny, równie pierwotny – pęd szukania siebie, tu: w ciele, w rozkoszy.
Film „Nimfomanka” Larsa von Triera wbił mnie w fotel. Po tym poznaje się sztukę, że dzięki niej doznaje się efektu katharsis. Reżyser stworzył przypowieść, omijając pułapki fabularnych ozdobników, takich jak zarysowanie konkretnej rzeczywistości danych czasów czy związków międzyludzkich. Pokazał tylko te, które eksponują dialog między bohaterką i jej poszukiwaniem, czemu poświęciła życie. Czysta linia zdarzeń, niezepsuta fajerwerkami fabularnymi pokazuje relację Joe z jej seksualnością. Pokazuje, jak ją odkrywała, pielęgnowała, jak jej broniła, całą sobą.
We fragmencie opowiadającym o dzieciństwie bohaterki widzimy dziewczynkę, którą potężny orgazm unosi nad ziemię, jej ciało podfruwa do chmur, gdzie staje twarzą w twarz, ciałem w ciało z innymi nimfomankami, takimi jak Messalina. One też broniły prawdy swoich ciał, zasłynęły z wielkiego puszczania się. Ich królewskie postaci stają po obu stronach Joe, zostają jej matkami chrzestnymi. Prowadzona przez nie Joe nie ustanie, dopóki nie zgłębi siebie, bo jej seksualność to klucz do zrozumienia potężnych, pierwotnych sił, jakie rządzą światem.
Joe metodycznie zabiera się do eksploracji swojego seksualnego „ja”, cipka ją prowadzi, czasem w rejony romantyczne, czułe, w ramiona opiekuńcze. Ale bywają i doświadczenia brutalne, bolesne. Jak w życiu. Bo to jest prawdziwe życie, mimo że niepodporządkowane regułom społecznym. To jest prawdziwe życie Joe, dane tylko jej. Ona je uczciwie zgłębia. Ma kilka lat, kiedy zalewa wodą podłogę łazienki i szoruje po niej brzuchem, czując łaskotanie pod pępkiem. Jest nastolatką, gdy zakłada się z koleżanką, która z nich posiądzie w pociągu więcej mężczyzn. Kilkadziesiąt, gdy uprawia seks z kobietą, eksperymentuje sadomasochistycznie.
W pierwszej części filmu poznaje też granice ciała. Jej ojciec umiera, a zanim jego ciało ulegnie powolnej degradacji, szarpie nim ból. Cierpienie ojca to druga strona doznań. Kiedy ojciec umrze, po nogach Joe spłynie kropla – te „łzy” podniecenia płyną na przekór śmierci, ciało Joe niesie ją dalej. Ona wciąż ma skrzydła. Czemu miałaby nie latać?
Bałam się, że druga część mnie rozczaruje, że czysta przypowieść o dziewczynie i jej seksualności zamieni się w obyczajową historię kobiety nieprzystosowanej do życia społecznego. Trochę tak się stało, bo trudno prowadzić bohaterkę nieosadzoną w konkretnej rzeczywistości, oddzielać ją sztucznie od tła społecznego. A jednak Lars von Trier nie obciążył filmu zbędnymi postaciami, wydarzeniami, zachował czystość opowieści. Joe wciąż idzie ramię w ramię ze swoją seksualnością, zmaga się z nią, ale i jej broni. Odchodzi od męża i syna, próbuje terapii. „Jestem nimfomanką”, mówi w kręgu zebranych. „Jesteś uzależniona od seksu”, poprawia ją terapeutka. „Nie, to wy jesteście uzależnione. Ja jestem nimfomanką” – ogłasza dumnie Joe i wychodzi. Zabiera ze sobą swoje życiowe doświadczenie, swoje potyczki cielesne i duchowe – wszystko to, co jest nią, jej bagażem.
Film zaczyna się od spotkania Joe z aseksualnym mężczyzną. To on pomaga jej znaleźć kształt dla opowieści jej życia, podsuwa tropy. Ale to Joe snuje historię, ona ją swoim życiem wypełnia. Mężczyzna jej nie ocenia, podsuwa racjonalne wytłumaczenia, sugeruje wątki duchowe, czasem religijne. Joe bierze z tego to, co pasuje do jej drogi, jej wyborów. Kiedy mężczyzna napomyka o polifonii – kilku głosach, przeplatających się ze sobą, które tworzą muzykę – Joe podkłada pod tę teorię sceny ze swojego życia: w jednej seks czuły, w kolejnej romantyczny, w trzeciej – seks namiętny, zwierzęcy. Ten tryptyk nie ma części głównej i pobocznych, wszystkie trzy sceny są równie ważne, to one tworzą muzykę życia Joe, jej własną muzykę.
Joe opowiada przez pięć godzin, niemal tyle trwa film. Nie czuje się tego, czas mija niepostrzeżenie, chce się więcej i więcej. Bo to jest prawdziwa do bólu, głęboko poruszająca przypowieść o każdym z nas, o tym, czy słuchamy siebie, swojego głosu, czy też zagrzebujemy go pod prawdami ogólnie przyjętymi. Ten głos to musi być koniecznie seksualność, to po prostu nasza własna prawda. O ile trudno jest mieć własne, oryginalne zdanie, żyjąc w kulturze, która silnie kształtuje nasze myślenie, o tyle nasze ciała są jednostkowe, wyjątkowe. Każde jest inne, każde mówi innym językiem, trochę czego innego chce.
„Od innych różnię się tym, że zawsze chciałam więcej. To mój jedyny grzech” – mówi Joe. Tak brzmi jej głos. A jak brzmi twój?
Najnowsza powieść Grażyny Plebanek, „Bokserka”, ukaże się w Polsce już w kwietniu.