Rozmawiamy w czasie, gdy zachodni świat walczy z demonem terroryzmu, a po każdym kolejnym zamachu politycy powtarzają, że „wygramy tę wojnę”. Trudno w to uwierzyć.
To mantra, którą słyszymy od dawna i która coraz bardziej brzmi jak zaklinanie rzeczywistości. To jest wojna wydana Zachodowi i naszym wartościom. Zachód również przyczynił się do tego konfliktu, choć ma opory żeby się do tego przyznać i wziąć na siebie część odpowiedzialności za obecny stan rzeczy. W efekcie tych krwawych dramatów zaczynamy się zastanawiać, czy, być może, tego eksperymentu mieszania przeciwstawnych kultur nie należało inaczej zaczynać i potem prowadzić. Wydaje mi się że na obecnym etapie, kiedy jest tyle nienawiści po obu stronach i tyle napięć, ponosi on ogromną porażkę.
W swojej pracy kilka razy rozmawiałaś z ludźmi gotowymi zabić dla idei. Na przykład robiąc wywiad z przywódcami ETA. Czy masz wrażenie, że tamci terroryści byli, paradoksalnie, bardziej przewidywalni od ich obecnych wersji? Choćby dlatego, że ktoś taki jak ty mógł tam pojechać i zapytać o co im chodzi? Oni też mieli jakieś konkretne postulaty.
Dziś nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby mnie poprosić: pojedź i zdobądź wywiad z przedstawicielami Państwa Islamskiego. Odpowiedziałabym, że mogę zrobić ten temat, ale z relacji prasowych. Wydaje mi się że lata świetlne minęły od czasu, gdy na własne życzenie weszłam do jaskini lwa. Gdy sama dopraszałam się o kontakt z terrorystami, a potem zgodziłam się na ich scenariusz. Przecież pojechaliśmy wtedy w tajemnicy, w miejsce przez nich wskazane i byliśmy w ich rękach przez kilkanaście godzin… Dzisiaj nie wyszłabym z tego cała. Działałam w czasach, gdy obowiązywały jeszcze jakieś reguły gry. Dziennikarze byli pod specjalną ochroną. Wszystko zaczęło się zmieniać od zabicia w 2002 roku w Pakistanie amerykańskiego dziennikarza Daniela Pearla.
Teraz dziennikarze nie są chronieni, a często bywają dobrym celem.
Dziś w obszarach niektórych konfliktów do przedstawicieli mediów strzela się jak do kaczek. Działalność ETA przy tym, co ma miejsce dziś, była terroryzmem w białych rękawiczkach. Mówię to z całym szacunkiem dla ich ofiar, których też było niemało, bo prawie tysiąc. Weszliśmy w etap terroru nowej jakości. Bezwzględnego, o niespotykanej skali okrucieństwa i, dzięki rozwojowi techologii, coraz lepiej zorganizowanego. Poza tym oprócz organizacji terrorystycznych coraz częściej mamy do czynienia z osobnikami działającymi poza strukturami, którzy inspirują się ideologią Państwa Islamskiego w nieformalny sposób. Ich wyłapanie jest po prostu niemożliwe. Jak prześwietlić umysł samotnego, młodego człowieka, poddanego truciźnie ideologicznej na zasadzie luźnych związków i poprzez obserwowanie stron internetowych? To jest nie do wykrycia.
A politycy mówią, że nikt nie zniszczy naszej wolności…
Ona już w dużej mierze została nam odebrana. Każda taka masakra podświadomie aplikuje nam ogromną dawkę wewnętrznego strachu który sprawia, że wielu rzeczy nie chcemy lub nie możemy robić. Strach zaczyna determinować nasze wybory na wielu poziomach. Wyznacza też miejsca których nie możemy odwiedzać. Widziałam ostatnio mapę świata podzieloną według różnych stopni zagrożenia terrorem. Jasnych plam jest na niej coraz mniej i chwilowo jest jeszcze wśród nich Polska.
Ale to jest stan na dziś.
No właśnie, coraz bardziej się angażujemy w międzynarodową politykę, jesteśmy czynnym partnerem koalicji zachodniej na Bliskim i Dalekim Wschodzie. To na pewno nie przechodzi niezauważone.
Jak w tej sytuacji oceniasz sytuację mediów, które wbrew swej woli służą terrorystom, szczegółowo opisując i nagłaśniając te wydarzenia? Czy wolne media nie są narzędziem w ich rękach, tak jak bomba czy rozpędzona ciężarówka?
Jest coś w rodzaju toksycznej, mimowolnej symbiozy pomiędzy celem terrorystów i mediami. I nie chodzi tu o to, że media obsługują takie wydarzenia, bo to jest ich zadanie, ale o sposób, w jaki najczęściej to robią. Przecież głównym celem terrorystów nie są same ofiary. Celem jest sianie i utrzymanie stanu paniki oraz tego, co stało się naczelną cechą naszej współczesnej egzystencji – strachu. Media, a w szczególności 24-godzinne kanały telewizyjne w sposób niezamierzony okazują się w tej strategii bardzo pomocne. Relacjonowanie zamachów terrorystycznych siłą rzeczy kreuje niesłychanie dramatyczny, intensywny przekaz, pełen drastycznych szczegółów, sensacji, niesamowitych historii. To gwarantuje dużą oglądalność i jednocześnie pomaga osiagnąć cel sprawcom tych tragedii. Ta wzajemna zależność to dziś zjawisko globalne.
Nadal dużo podróżujesz i często jesteś w miejscach, które mogą być potencjalnym celem. To naturalne, że człowiek ma w takiej sytuacji obawy. Jak sobie z nimi radzisz?
Jak wiesz, przez 20 lat realizowałam tematy z których większość była z kategorii „ryzykownych”. Byłabym hipokrytką twierdząc że nie odczuwałam strachu. Jednak nauczyłam się eliminować z życia bezproduktywny i bezsensowny lęk. Pamiętam, że ilekroć wychodziłam z gabinetu redaktor naczelnej z jakimś trudnym zadaniem do realizacji, zwyciężała ciekawość i podekscytowanie, że mam szansę na zrealizowanie czegoś co się nikomu dotąd nie udało. Szybko ustawiałam się w pozycji zadaniowej: „Jest do zrobienia dobry temat” – to była myśl na której się koncentrowałam. I nieważne, czy to była wojna w Czeczenii, na której byłam więcej razy niż mogłabym sobie tego życzyć, czy ryzykowne filmy realizowane w Ameryce Południowej, Stanach czy Europie. Choć zawsze miałam świadomość niebezpieczeństw, jakie tam na mnie czekają.
W swojej książce opisałaś nagranie rozmowy z przywódcami ETA. Kulisy wywiadu brzmią jak gotowy scenariusz na thriller. Jest w nim napięcie przy próbach nawiązania kontaktu z etarras, zacieranie śladów, podróż na miejsce z zawiązanymi oczami, a potem świadomość, że śmierć jest na wyciągnięcie ręki.
Byłam chyba bardziej przerażona, gdy odtwarzałam te chwile pisząc książkę, niż gdy to się rzeczywiście działo. Zastanawiałam się wtedy, jaki brak wyobraźni pozwolił mi się na to porwać. Dziś, choćby mnie wołami ciągnęli, już bym tego nie zrobiła. Wtedy jednak byłam absolutnie zdeterminowana, żeby dotrzeć do wszystkich aktorów konfliktu. I realizacja tego karkołomnego planu nie pozwalała mi karmić się czarnymi scenariuszami. Jak jesteś w boju, czyli in the thick of it – jak mówią Anglicy – i tyle dzieje się wokół, ciąży na tobie odpowiedzialność. Także za ekipę: korespondentkę i operatora. Zamartwiałam się głównie tym, jak oni się czują i czy się nie wycofają. Jak tłumisz strach, nie wysyłasz negatywnych wibracji, jesteś inaczej odbierana przez przeciwnika. Potwierdziło się to też w Kolumbii, gdzie z kolei moja determinacja dotarcia do wierchuszki guerillas zdobyła ich uznanie. Dopiero później przyszły refleksje, że było to szaleństwo.
Kiedyś w jednym z wywiadów przywołałaś piękną, arabską legendę, która głosi, że przychodzimy na świat z określoną liczbą oddechów…
Wydaje się nam, że tak niesłychanie kontrolujemy to, co się przydarza i to, jak płynie nasze życie. To jedna z największych iluzji. Nigdy nie wiesz, czy ten ostatni oddech będzie w przyszły czwartek czy za 15 lat. Co nie zmienia faktu, że ilekroć byłam w niebezpieczeństwie robiąc swoje filmy, zawsze towarzyszyła mi niemal metafizyczna pewność, że mnie się absolutnie nie ma prawa nic złego stać. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć.
Wierzysz w przeznaczenie?
Raczej w pewien rodzaj fatalizmu, ale w najlepszym znaczeniu tego słowa. I zawsze mi się to sprawdza. Ile razy zdecyduję, że kładę się na tej fali, która nadchodzi i pozwalam, by mnie poniosła, a nie walczę, żeby płynąć określonym stylem – docieram do celu. Odpuszczam sobie obsesję kontrolowania tego, co się dzieje w moim życiu za wszelką cenę i zawsze na tym wygrywam. Co nie oznacza bycia bezwolnym.
Teraz rozumiem dlaczego w swojej książce piszesz, że nie dostałaś nigdy zadania, które by ci nie odpowiadało.
Oczywiście, zdarzały się tematy, którymi na początku nie byłam zachwycona. Ale przyjmowałam je „na klatę”, a potem zakochiwałam się w trakcie ich realizacji. Na przykład dostałam kiedyś zadanie, które oznaczało perspektywę spędzenia 6 tygodni w najbardziej zatrutym miejscu na ziemi, czyli Dzierżyńsku w Rosji. Jechałam tam ze skwaszoną miną, a jednocześnie wiedziałam, że temat jest ważny. Środowisko jest tam tak skażone, że w hotelu, w którym mieszkałam, z kranu lała się woda w kolorze ciemnego brązu. Praca nad tym filmem okazała się niesamowicie wciągająca, a ludzie, których tam spotkałam – wprost niezwykli. Bohaterowie tego filmu i całe to miejsce miało w sobie jakąś magię. Opory wobec tematu zniknęły i porwało mnie poczucie misji. Mogłam to wyciągnąć na światło dzienne i pokazać światu.
Mam wrażenie, że jednym z kluczy do twojego sukcesu poza umiejętnością opanowania lęków, jest ciekawość świata. Co jeszcze jest ważne w życiu, żeby je w przeżyć w pełni?
Chyba już wymieniłaś to, co jest najważniejsze, czyli tę ogromną ciekawość świata. Jeszcze jako nastolatka wiedziałam, czego nie chcę i czego z pewnością nie będę robić w dorosłym życiu. Wiedziałam, że nie dam się usidlić w żadnej sytuacji, która byłaby podszyta rutyną, powtarzalnością, przewidywalnością czy wręcz nudą. Dziś widzę, jak całe moje dzieciństwo i to, jak ułożyły się moje młode lata, w dużej mierze przygotowywało mnie do tego co miało przyjść potem.
A jak wyglądało twoje dzieciństwo?
Ojciec, architekt, wyjechał jak byłam mała. Nie widziałam go przez dziesięć lat, a potem też widywaliśmy się bardzo rzadko. Mama realizowała się zawodowo. Była znakomitą dziennikarką. Wprawdzie fascynowała mnie i przyglądałam się jej pracy, ale jednocześnie brakowało mi tego, co mieli moi rówieśnicy. Tego, że mogę wrócić do domu, w którym mieszkają oboje rodzice, a na stole czeka obiad; do domu, w którym razem obchodzimy święta. U mnie wszystko było postawione na głowie. Pamiętam, że bardzo często pisałam zażalenia do Pana Boga. O tym, że nie dał mi „normalnego” życia i że wyciągnęłam taką „nieszczęśliwą” kartę.
To smutny i wzruszający obraz…
Zwykle robiłam to wieczorami. Siadałam przy biurku, patrzyłam na rozgwieżdżone niebo i uruchamiałam swoją wyobraźnię. Kiedyś wyobraziłam sobie, że zostaję porwana na inną gwiazdę i znikam z tego świata. Odnajduję się w nowym, pięknym i lepszym, w którym już nie muszę wypisywać takich zażaleń.
Trudne dzieciństwo miało zalety.
Dziś powiedziałabym, że moje dzieciństwo było pełne interesujących wyzwań… Proces dorastania, przede wszystkim emocjonalnego, polega na tym że zaczynasz inaczej patrzeć na pewne rozdziały w twoim życiu, które zdawały się dotąd obracać tak strasznie przeciwko tobie i były tylko balastem albo emocjonalnym obciążeniem. Budzisz się pewnego dnia i zaczynasz te rozdziały przepisywać kompletnie od nowa. Nagle wszystko nabiera innego znaczenia i zaczyna pracować na twoją korzyść.
A co wpływa na to, że nagle postrzegamy przeszłość inaczej?
Wydaje mi się że to wymaga ciągłej aktywności, chęci doskonalenia się, ustawiania sobie prywatnie poprzeczki na coraz wyższym poziomie. A przede wszystkim wzięcia odpowiedzialności za własne życie, za własne emocje wobec tego, co się zdarzyło w przeszłości. Wtedy dochodzi do samopoznania i dokopania się do swojego wnętrza. Przecież ewoulujemy cały czas, ale bywa, że tego nie widzimy, bo trzymamy się jakichś starych interpretacji. Gdy nagle usiądziesz, weźmiesz to symboliczne pióro do ręki i zaczniesz pisać od nowa, ten cały balast odpada. Zyskujesz poczucie wolności, które jest warte każdej ceny.
Twoja autobiograficzna opowieść Widziałam, wydana rok temu, uświadamia czytelnikowi jak wiele rzeczywiście widziałaś, pracując przez 20 lat jako dokumentalistka w BBC. Robiłaś filmy w Rosji, Kolumbii, Czeczenii, w Japonii i Korei Północnej. Masz w związku z tymi doświadczeniami – i obecną sytuacją – jakieś przeczucia co do kierunku w jakim zmierza świat?
Jako kronikarz współczesnego świata – bowiem tak postrzegam zawód dokumentalisty – cały czas bacznie się temu światu przyglądam i analizuję. To już nawyk, który chyba nigdy mnie nie opuści. Moja refleksja pochodzi z poziomu głębokiej intuicji. Po raz pierwszy mam wrażenie, że zbiorowo podeszliśmy do jakiejś ogromnej ściany i po raz pierwszy nie mamy pomysłu jak ją przeskoczyć. Musi dojść do jakiegoś wielkiego wydarzenia, które wstrząsnęłoby nami na tyle głęboko, żeby wytrącić nas z letargu i błogiej mieszanki arogancji i poczucia że jesteśmy niezniszczalni. Nieustannie zastanawia mnie zbiorowa głupota naszego gatunku. Zachowujemy się tak, jakby nie było jutra. Żyjemy z pokolenia na pokolenie.
Chodzi ci o rabunkową gospodarkę jaką prowadzimy?
Jest parę czynników, które definiują naszą głupotę, ale stosunek do naszego gospodarza – czyli naszej planety – jest najważniejszy. Każdego dnia dokonujemy na niej brutalnego gwałtu. Dajemy sobie sami przyzwolenie na niszczenie przyrody i życie „ponad stan”, a przecież przed nami było wiele cywilizacji, pięknie rozwiniętych i na wysokim poziomie, które nie przetrwały. Co daje nam podstawę, by arogancko zakładać, że nasze zachowanie w stosunku do miejsca, które zajmujemy we wszechświecie nie doprowadzi do podobnego końca? Uważam że zmierzamy w szalonym kierunku. Na wielu poziomach. Na mecie, nie zawaham się tego powiedzieć, zasłużymy jedynie na samounicestwienie.
Wobec tego zadam znane pytanie: Jak żyć? Czym się kierować w tej epoce niepewności i strachu jaką mamy teraz?
Dla mnie odpowiedź znajduje się w pięknej indiańskiej przypowieści. Gdybyśmy tylko umieli – i przede wszystkim zechcieli – wsłuchać się w nią ze zrozumieniem! Do szamana przyszedł mały chłopiec i powiedział: „Dziadku, walczą we mnie dwa wilki. Jeden jest pełen wściekłości, zawiści i lęku. A drugi – pełen pokoju, radości i miłości. Który z nich wygra?”. „Ten, którego będziesz karmił” – odpowiedział starzec. Trzeba karmić dobrego wilka.