zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

David Černý. Kpiarz

„Co tam panie w polityce? Černý ci powie” – mogłaby brzmieć trawestacja słynnego cytatu innego niepokornego artysty. Bo Černý jest w polityce po uszy. Ale czy polityka w Černým? 
Praga, w której mieszka od dzieciństwa i w której tworzy, kocha artystę. Miasto pozwala, aby jedna osoba stała się jego cichym administratorem, kimś, kto niepluralistycznie wypowiada się w imieniu narodu. Jeśliby przyjąć by to za pewnik, Czesi są narodem sarkastycznie krytycznym, gdzie szyderstwu ustępuje namysł nad rzeczywistością. Pisał o tym Mariusz Szczygieł w reportażu o artyście na łamach swojego Zrób sobie raj, gdzie zanotował: „Artysta ma zaadaptowany dwupoziomowy strych w starej kamienicy na Malej Stranie, a wszystkie meble są zrobione z surowców wtórnych. Rzeźbiarz, mimo że skończył dopiero 40 lat (reportaż ukazał się w 2008 roku, przyp. red.), za swój talent dostał od miasta strych i może go wynajmować do śmierci”.
Absurd okazuje się dla niego idealnym tworzywem, to pod jego wpływem powstają najczęściej prace. Weźmy na przykład słynnego Saddama Husseina (Saddam Hussein. Shark) – wyszydzenie pustej pracy Damiena Hirsta, kosztującej krocie, przedstawiającej rekina w formalinie. Tak, jakby ludzie chcieli płacić za powietrze, a Hirst tworzy to na serio. Rekin Černego w postaci ogromnych rozmiarów sylwetki dyktatora, z fizis z ostatnich dni jego życia, ze związanymi rękoma, był wszędzie niechciany – w bielsko-bialskiej BWA zdjęto ją po jednym dniu – jakby „kontrowersja” tego, co prawdziwe, przerastała galerie. 
Jego sztuka jest happeningiem i performance jednocześnie, stając się przy tym osobistym manifestem. Weźmy jedną z instalacji: dwóch facetów w centrum Pragi oddaje mocz do kałuży w kształcie Czech. To praca powstała dla uczczenia wejścia kraju do UE. Aby siknęli, należy uprzednio wysłać SMS pod widniejący obok pomnika w gablocie numer. Albo słynna sprawa, czy może lepiej słynna różowa sprawa różowego czołgu, kiedyś ciemnozielonego, sowieckiego, co wyzwalał Pragę, pomalowanego pod osłoną nocy przez artystę właśnie na różowo. To był pierwszy raz Černego w miejskiej przestrzeni, a był to rok 1991. Tak sobie ją upodobał, że tworzy wyłącznie z myślą o niej. Jego sztuka pozostaje z miastem, a tym samym z jego historią i mieszkańcami, w nierozerwalnej symbiozie. 
Jest przy tym artystą jakby zawieszonym w dwóch czasoprzestrzeniach, pomiędzy tu i teraz i tym, co kiedyś, do czego odnosi się znakomita większość jego prac. Strona internetowa – jak wczesne lata 90. Dizajn dizajnem, ale aby przekroczyć jej podwoje, należy uprzednio rozbić głowę artysty, który wita nas ni to rykiem lwa, ni kumkaniem żaby. Po dokonaniu „zbrodni” rozlega się hymn Alleluja. Teraz patrzcie! 
Jest też artystą nierównym – jego Kafka (po uszach go poznacie!) zalatuje tanim efekciarstwem. No bo co z tego, że twarz pisarza poprzez zbudowanie jej z ruchomych płytek nieustannie się zmienia? Panta rhei w curricum vitae? Nieco łagodzi ten fakt przemyślność, że artysta może sterować instalacją za pomocą swojego pilota. Jednym słowem, patrzysz na Kafkę, a rozmawiasz z Černým. 
Establishment się Černego boi, establishment się z Černým kłóci. Idzie przy tym na noże. Jedną z najbardziej znanych, a zarazem najbardziej tajemniczych i efemerycznych (Wiecie gdzie to jest? Gdzie mam tego szukać? – pytają ludzie na forach internetowych chcący odwiedzić Pragę) instalacji artysty są słynne Nogotyłki. Znaleźć je można w jednym z podwórek. Pupy stoją odwrócone „twarzą” do widza – wystarczy wspiąć się po kilku stopniach, by zajrzeć w ich wnętrze i na ustawionych tam telewizorach obejrzeć film ze spotkania bardzo nielubianego przez artystę byłego prezydenta Czech Vaclava Klausa z równie nielubianym Milanem Knižakiem – dyrektorem Galerii Narodowej, który Černego też nie lubi. Jeden drugiego karmi kaszką dla dzieci. Można bardziej? 
To artysta, który w praskim Pałacu Lucerna sadza św. Wacława, patrona Czech, kogoś takiego jak dla nas Sobieski, czy Zygmunt Stary, a może Kazimierz Wielki na koniu na opak – władca nie siedzi wierzchem, a na brzuchu zwierzęcia, co daje efekt tragikomiczny, jakby zwierzak był nieżywy. I co z nim zrobić? Bo przecież nie o obrażanie tu chodzi, choć czy swoją drogą nie jest to dobry sposób na zwrócenie czyjejś uwagi, kiedy nie chcą cię już słuchać, gdy powtarzany komunikat, choć ważny, mówiony bez końca traci na znaczeniu, mierzi i z czasem, co najgorsze, nudzi? No to o co chodzi? 


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.