A czy teraz udałby się pan tam?
Niespecjalnie ciągnie mnie w te strony, ale gdyby pojawił się ciekawy temat, to czemu nie? Ja w ogóle mało obecnie fotografuję...
Dlaczego?
Nie mam już trzydziestu, czterdziestu lat, a nawet pięćdziesięciu (śmiech). Ale znów zaczynam nosić przy sobie aparat. Uważam, że należałoby zrobić materiał o dzisiejszej Polsce. Czekam tak naprawdę na dobry, nie za duży model aparatu, który zmusi mnie do tego, by pojechać w głąb kraju, bez konieczności noszenia tego ciężkiego sprzętu. Jednak najważniejszym powodem mojego „milczenia” jest to, że przez ostatnie lata skupiałem się na uporządkowaniu mojego archiwum, dostępnego obecnie na stronie chrisniedenthal.com.
To są olbrzymie ilości slajdów, które przez długi czas leżały nieoglądane. Niektóre z tych zdjęć widziałem po raz pierwszy, ponieważ kiedy wysyłałem do redakcji materiał, filmy były naświetlane, lecz niewywoływane.
Najpóźniej datowaną fotografią na stronie jest zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego z 1995 roku. Chcę zapytać o tych dwadzieścia lat, których tu nie ma.
Strona bazuje na mojej ostatniej książce. Ale to oczywiście początek. Z czasem mam w planach uzupełnianie strony o nowe prace, fotografie z późniejszych lat.
Jakie były kulisy powstania tego zdjęcia?
Poznałem Kapuścińskiego przypadkowo podczas pobytu we Lwowie. Zatrzymałem się w jednym z hoteli, a miły pan recepcjonista poinformował mnie, że pode mną również mieszka „jakiś Polak”. W tamtym czasie Kapuściński pracował nad Imperium, książce o ZSRR. Tknęło mnie, zszedłem na dół i zapukałem do jego drzwi. Spędziliśmy razem trochę czasu we Lwowie. Od tego czasu zaprzyjaźniliśmy się – zawsze miło było do niego wpaść, o czymś porozmawiać, pokazać prace.
Na tym zdjęciu udało się chyba panu uchwycić istotę bycia Kapuścińskim. To czuła fotografia, ale jednocześnie tak wymowna w ukazaniu uważności i lekkiej nonszalancji...
Ta fotografia to dzieło przypadku. Kiedy pracowało się na filmach, trzeba było pamiętać, aby nie wykorzystywać filmu do końca, lecz zostawić 2-3 klatki na ujęcia, które mogą się jeszcze zdarzyć. Byłem wtenczas w jego pracowni, zrobiłem sporo dość typowych zdjęć. Gdy nadszedł czas pożegnania, pan Ryszard odprowadził mnie na dół, a ja niewiele myśląc zaproponowałem, by usiadł na ławce. Zawsze był niezmiernie szarmancki i elegancki, niemniej jednak kiedy usiadł bokiem poprosiłem by podciągnął skarpetki. Nie ma bowiem nic gorszego, niż mężczyzna z opadającą tą częścią garderoby. No i to było to zdjęcie.
Czy tych kilka klatek filmowych o których pan wspominał, przydało się panu jeszcze w innych okolicznościach?
Pamiętam że kilkanaście lat temu, jeszcze zanim wybuchła afera korupcyjna, której stał się bohaterem, chciałem zrobić zdjęcie i uchwycić osobowość Lwa Rywina. W końcu spotkaliśmy się w jednym z eleganckich klubów przy Placu Teatralnym w Warszawie. Rywin szykował się już do wyjścia, a tuż przy nim stało ogromne akwarium. Uchwyciłem moment, kiedy jego twarz przenika taflę wody, z rybkami na pierwszym planie. Miałem wtedy właśnie te dwie ostatnie klatki. Takich sytuacji pewnie było więcej.
Jak pan przyjął rewolucję technologiczną w fotografii?
Z bólem. Cały czas wolę pracować na filmie. Lubię mieć slajd czy negatyw, żeby mieć poczucie fizycznego posiadania zdjęcia. Ta rewolucja jest po prostu niebywała. Młodzież nie może pamiętać, ale też chyba nie do końca rozumie magię tych 36 klatek, kiedy robienie zdjęć było ostrożniejsze. Z drugiej strony rewolucja technologiczna otwiera zupełnie nowe możliwości dla analogowej fotografii, pozwalając poprzez skanowanie na pokazanie czy odtworzenie zapomnianych lub nieznanych prac. Sam jestem tego przykładem.
Czy czasem te 36 klatek nie stało za artyzmem zdjęć?
W pewnym sensie tak. Miałem lepiej, ponieważ dysponowałem nieograniczoną ilością filmów. Koledzy z polskiej prasy niestety nie mieli tyle szczęścia. Zdarzało się, że w ciągu dnia „wypstrykałem” około 10 filmów. Teraz można to zrobić niemalże od ręki. Ale przejrzeć to potem... istna męka! Dziś istnieje niebezpieczeństwo zatracenia magii, przy wykonywaniu 10 klatek na sekundę, kiedy to właściwie aparat, a nie fotograf, robi zdjęcie. W swojej pracy staram się być perfekcyjny, ale tak naprawdę zawsze wolę mieć jakiś mały feler, aby nie odczuwać niepokojącej świadomości, że coś jest idealne. Perfekcja jest nudna.
Czy jest pan zadowolony z kierunku, w którym obecnie podąża fotografia?
Nie mogę narzekać. Nie można być zgnuśniałym kontestatorem i lamentować, że „wszyscy teraz są fotografami”. Wszystko idzie naprzód i trzeba się do zmian dostosować. Oczywiście w moim wieku nastręcza to pewnej trudności, ale dla młodzieży jest to fajna, naturalna sprawa. Istnieje oczywisty podział na tych, którzy fotografują iPhone’ami, czy każdym innym możliwym sprzętem i na profesjonalnych fotografów. W konsekwencji jest coraz mniejsze zapotrzebowanie na tych zawodowych. Wiele dużych tytułów wciąż wierzy w tę profesję, choć z drugiej strony idealną sytuacją dla gazety jest zatrudnienie dziennikarza, który napisze tekst i zrobi zdjęcia ilustrujące materiał, mimo iż jest jasne, że przy takim rozdrobnieniu niemożliwe jest dobre wykonanie obu czynności. Złote lata dla prasy się skończyły – Time czy Newsweek nie są już tak ważnymi pismami jak przed laty. Kiedyś należało przeczytać najnowszy numer, by dyskutować o tej treści. Dzisiaj istnieje tyle innych źródeł informacji... Zahaczyłem zatem o ostatnie złote lata dla fotoreporterów, kiedy nie kwestionowano kosztów i wysyłano nas na dwa tygodnie, na zrobienie jakiegoś tematu. Dzięki temu, we wczesnych latach 90. zobaczyłem kawał Rosji, bo redakcja chciała mieć przez dłuższy czas kogoś na miejscu, by mógł dokumentować co się tam dzieje. Fantastyczne czasy.
Chyba to jest też tak, że wszystko rozbija się o tajemnicę... Kiedy cały świat stoi przed nami otworem, możemy zobaczyć wszystko i tracimy ciekawość poznawania. Stąd być może kryzys fotografii?
Jest to bardzo prawdopodobne. Świat i tak zobaczy to, co ma zobaczyć, bo ktoś zrobi zdjęcie telefonem. Fotografowie obecnie często inwestują więc własne pieniądze w projekty, ponosząc koszta wydawania książek ze swoimi zdjęciami. Ale może właśnie tędy droga? Świat się tak dynamicznie zmienia i trzeba się przystosować do jego warunków. Dziś już mało kto może pracować na filmie, zamawiający chcą cyfrowych zdjęć. Wiadomo – koszt filmów podnosi koszta całego projektu. Ale wciąż jest spore grono fotografów, którzy fotografują na filmach dla siebie. Bo materiał filmowy ma „to coś”.
Co to znaczy być dobrym fotografem?
To trudne pytanie. Dobry fotograf musi znać swój warsztat i swój sprzęt oraz wiedzieć co i dlaczego robi. Ponadto musi mieć szacunek dla odbiorców i dla tych, których fotografuje. Słowo szacunek w moim zawodzie jest w ogóle bardzo ważne, albowiem jest to trójstronna relacja: szacunek dla własnej pracy, dla swojego bohatera i dla odbiorcy. Wszystko trzeba starannie wyważyć. Fotograf musi lubić ludzi, umieć nawiązać rozmowę z kompletnie obcą osobą.
Czy pan fotografując ludzi na targu podchodził do nich i lojalnie o tym uprzedzał?
Najczęściej staram się robić zdjęcia tak, by model nie poczuł że jest fotografowany. Na wspomnianej fotografii z Grójca, z początku lat 80. widać że jestem „po słowie” z osobami, które fotografowałem. To był szczególny moment – pierwszy miesiąc stanu wojennego. Panowała powszechna nieufność, ktoś robiący zdjęcia nie był tam mile widziany. Ale zazwyczaj nie ma sensu pytać ludzi o pozwolenie na zrobienie im zdjęcia. Wtedy magia fotografowania pryska.
A jak było z Honeckerem?
To zdjęcie pokazuje jego oczekiwanie na wszystkich pierwszych sekretarzy partii komunistycznych, mających pojawić się na obradach Układu Warszawskiego. Uchwyciłem moment kiedy wypatruje samolotów na lotnisku we Wschodnim Berlinie.
Jest pan jednym z kronikarzy wydarzeń w Stoczni Gdańskiej. Czy łatwo było panu przeniknąć do tego środowiska, czy od razu zaufano?
Lech z początku mi trochę nie ufał. Mówił: Nie wiem kim pan jest, no nie wiem, nie wiem. Niby Anglik, niby Polak! Ale nasza praca polega również na tym by uspokajać, panować nad sytuacją, zapewnić komfort.