zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Borys Szyc

Powiedziałeś, że aktorstwo to nie jest zawód dla młodej, wrażliwej kobiety. Dlaczego?

Nie jest to kwestia płci, ale raczej natury człowieka i jego indywidualnych predyspozycji. Aktorstwo może być rodzajem terapii i sposobem na wyrażanie siebie, ale może też mieć wpływ destrukcyjny, wyzwalać ohydne cechy i niskie instynkty. To frustrujące, jeśli musisz się utrzymywać z seriali i chodzić na castingi. To bardzo egoistyczny, narcystyczny zawód, wszystko kręci się wokół własnej osi: czy zagram w tym filmie?, czy dobrze wyglądam? Takie Gombrowiczowskie: „poniedziałek: ja, wtorek: ja, środa: ja, czwartek: ja”. Aż w końcu przychodzi taka potrzeba, żeby uciec od tego ja.

Trzeba mieć olbrzymie szczęście, żeby dostawać ciekawe scenariusze i trafiać na odpowiednich reżyserów.

A najlepiej to być Jude’em Lawem i Ryanem Goslingiem (śmiech).

 

Ale ty się w tym narcystycznym świecie świetnie odnalazłeś, prawie każdy reżyser chce cię mieć w swoim filmie. Otrzymałeś propozycję zagrania w ekranizacji komiksu „Funky Koval” u boku Matthew McConaugheya. Niewiele osób kojarzy cię z Płatonowem czy Hamletem, a przecież to genialne kreacje teatralne.

Bardzo lubię postać Płatonowa. Za każdym razem, kiedy staję na deskach Teatru Współczesnego i wcielam się w bohatera sztuki Czechowa „Sztuka bez tytułu”, działa na mnie jak terapia. Płatonow jest inteligentny, wrażliwy, ale nie potrafi sobie poradzić z własnymi uczuciami. Uwodzi wszystkie napotkane kobiety, lecz, w przeciwieństwie do Don Juana, popada w obłęd. Płatonow jest też w pewnym sensie Hamletem, ale wiejskim, bardziej ironicznym, przyziemnym.

 

Dorocie Masłowskiej przyśniło się, że to ty będziesz grał Silnego w „Wojnie polsko-ruskiej”. Sporo cię to kosztowało (trening na siłowni), po zakończeniu zdjęć musiałeś wyjechać na tydzień, żeby się zresetować. Reżyserzy, z którymi pracowałeś, mówili mi, że sporo wnosisz od siebie do roli. Nie każdy lubi, kiedy aktor próbuje siebie doreżyserować?

Nie chciałbym być kimś, kto wypowiada tylko napisany przez kogoś tekst; zależy mi, żeby ten świat przedstawiony współtworzyć. Tym bardziej że mam zazwyczaj dużo swoich pomysłów co do budowania roli. Reżyser jest przewodnikiem aktora, wspiera go w trudnych sytuacjach, ale też powinien być otwarty na sugestie.

 

Jakiś czas temu John Malkovich powiedział mi, że robił różne filmy, niektóre dla pieniędzy... Czy „Kac Wawa” był takim filmem?

Właściwie to nie do końca był występ dla kasy. Zwrócił się do mnie producent „Wojny polsko-ruskiej”, do którego mam zaufanie. Poza tym grali tam moi przyjaciele – Roma Gąsiorowska, Antek Pawlicki, aktorzy, których bardzo cenię. Pomyślałem, że nawet jeśli scenariusz ma słabe strony, to na planie, poprzez kreatywność, nowe pomysły, go ulepszymy. Nie udało się.

Powiedziałeś, że aktor musi czasami uciec od własnego ja. Gdzie najchętniej uciekasz?

Pewnie nie będę oryginalny, jeśli powiem, że do Toskanii. Ambitnie planuję, by się tam przenieść w przyszłości. W Polsce lubię pojechać do Głęboczka. To jest ośrodek położony w sercu Pojezierza Brodnickiego, otoczony własnymi winnicami. Są tam ekskluzywne pokoje w winnicy oraz wiejskie chaty. W każdej chacie jest prywatna sauna i panoramiczny widok na jezioro. Raj na ziemi. Odpoczywam też w Gałkowie na Mazurach, gdzie jeżdżę konno i spotykam się z przyjaciółmi.

 

A czy masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa związane z konkretnym miejscem?

Jako dziecko spędzałem dużo czasu w bardzo urokliwym miejscu, na mojej działce nad Pilicą. Mam bardzo miłe wspomnienia z tym związane. Jeździłem tam z mamą na wakacje. Na początku na działce była tylko przyczepa kempingowa, potem stanął na jej miejscu drewniany domek. W pobliżu znajdował się prawdziwy staw, stary młyn. To była niesamowita frajda. Bawiliśmy się z młynarzem, on wkładał nas do worków i posypywał mąką. Tego młyna niestety już nie ma…

 

Wielu aktorów pomieszkuje w hotelach, aby odciąć się od ludzi, rodziny, żeby mieć czas na przygotowanie się do roli. Tobie się to zdarza?

Tak… Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jestem takim boyem hotelowym, lubię tę specyficzną atmosferę i oprawę. Najchętniej wybieram małe, kameralne hotele butikowe. Niedawno byłem w takim niezwykłym hotelu – Moschino w Mediolanie, który mieści się w zabytkowej willi. Każdy pokój jest zaprojektowany w innym stylu. Są pokoje białej sukienki, Czerwonego Kapturka i wilka, lasu itd. To zachęca do powrotu, bo chcesz zamieszkać w każdym. Drugi kameralny, kosmiczny hotel, w którym często mieszkam, kiedy jestem w Nowym Jorku, to Morgans, z pięknym widokiem na rzekę Hudson. Z powodu małej powierzchni pokoje przypominają kajuty. Jest tam taki kosmiczny podświetlany bar i recepcja, które zmieniają kolory. Wygląda to zjawiskowo.

 

Jak przystało na boya hotelowego, swój najlepszy sylwester spędziłeś w hotelu?

W jakimś sensie tak, bo w barze Hemingway na tyłach hotelu Ritz w Paryżu. To jest raj dla miłośników twórczości Hemingwaya, podają tam drinki, które on sam skomponował podczas licznych libacji alkoholowych w tym miejscu. Sam bar przypomina pracownię pisarza, na półkach leżą jego książki, jest też maszyna do pisania. To ostatnie miejsce, które odwiedziła Lady Di tuż przed śmiercią.

 

W Paryżu piłeś drinki wymyślone przez Hemingwaya. A w Mediolanie?

Zaskoczę cię: jadłem najlepszą mozzarellę w życiu. Naprzeciwko słynnej katedry Duomo jest galeria handlowa. Na samej górze mieści się bar wyłącznie z mozzarellami, znaleźć tam można chyba wszystkie rodzaje, jakie sobie tylko wymarzysz. Jadłem tam burratę, to wyśmienita mozzarella w formie mazi. Siedzisz sobie, słuchasz faceta grającego na saksofonie, patrzysz na najpiękniejszą katedrę na świecie i zajadasz się niebywale. Pycha! Niebo w gębie. Teraz wprowadzam ulubione smaki do mojej restauracji Akademia, którą niedawno otworzyłem w Warszawie.

 

Podobno mogłeś zostać saksofonistą. Uczyłeś się grać na nim w szkole muzycznej.

Myślę, że muzyka tkwi we mnie bardziej niż aktorstwo. Bez niej nie wyobrażam sobie życia. Jako dziecko popkultury w latach 80. i 90. fascynowałem się Michaelem Jacksonem. Walczyłem o taśmy z jego teledyskami, godzinami trenowałem ruchy przed telewizorem. I stałem się szkolnym Jacksonem. Od tamtej pory nie umiem inaczej tańczyć. Muzyka oddziałuje dokładnie od pierwszych taktów, a w spektaklu energia uwalnia się trochę wolniej. Mam gigantyczną kolekcję albumów z koncertami. Piosenka, która jest ze mną od zawsze, to „Purple Rain” Prince’a.

 

Do nagrania płyty zainspirował cię właśnie Prince?

Byłem na jego koncercie w Londynie. To, co tam przeżyłem, to był rodzaj orgazmu, ekstazy... Zrobił tam niesamowity show, w pewnym momencie na scenie było z nim ok. 50 tańczących, śpiewających osób, zapraszał na scenę różnych artystów, m.in. Eltona Johna. Zagrali Beatlesów na dwa fortepiany. To było święto muzyki. Kiedy został sam na scenie, zagrał miks swoich najważniejszych piosenek, każda trwała kilkanaście sekund, płynnie przechodził z jednego gatunku muzycznego do drugiego. Publiczność oszalała. Jest w nich coś transowego, a ja jestem podatny na transowość. Prince to geniusz, multiinstrumentalista, gra na trzydziestu instrumentach. Na dodatek potrafi śpiewać, tańczyć kilka godzin i nie widać na nim kropli potu.

 

Należysz do ginącego gatunku koneserów, którzy kupują specjalne, limitowane wydania albumów muzycznych. Nie ściągasz z sieci?

Jestem antypiratem z przekonania. Brałem nawet udział w kampanii „Legalna kultura”. Uwielbiam polować na płyty, poszukiwać ich w sklepach. Ostatnio odkryłem pięknie wydany, limitowany pakiet Rolling Stonesów z ośmioma albumami oraz książką z ilustracjami ich kostiumów scenicznych. Po prostu perełka. Lubię dotyk papieru, zapach książki. Kiedy trzymasz w ręku album, to masz z tego większą radość, niż w momencie kiedy tylko klikasz i masz to gdzieś w komputerze. Kiedyś byłem przekonany, że nie lubię ciężkiego grania, do momentu kiedy pojawił się Rage Against the Machine – pierwszy ich kultowy album kompletnie zmienił moje myślenie o muzyce. Natomiast death metal to nie moja bajka, wychowałem się na muzyce soul, r&b i funku.

 

Lubisz się stroić jak Prince? Dzisiaj masz na sobie płaszcz Alexandra McQueena.

Moi ulubieni projektanci to Martin Margiela, Tom Ford i Alexander McQueen. Mam słabość do porządnych butów. Prawdziwym odkryciem są dla mnie niezwykle wygodne, ponadczasowe buty Sperry Top-Sider, które zostały wymyślone jako buty dla żeglarzy, do poruszania się po jachcie. Mają specjalnie wyprofilowaną, antypoślizgową podeszwę, która działa jak przyssawka. To mistrzostwo świata.

 

Co cenisz w kobietach?

Poczucie humoru. Jeśli powiem, że cierpliwość, to zabrzmi jak banał.

 

Boisz się zniewolenia w związku?

Czasami za tym tęsknię, ale jednocześnie się tego lękam. Tak trochę jak bohater „Kobiety z wydm” Kōbō Abe, powieści psychologicznej, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Entomolog wyrusza na wyprawę badawczą na wydmy. Jeszcze nie wie, że nigdy z niej nie wróci. Odkrywa, że drabina, po której zszedł do jamy w piasku, gdzie mieszka samotna kobieta, zniknęła, a on sam nie potrafi się wydostać. Uwięziony w domu-pułapce, desperacko próbuje uciec, ale magnetyczna siła tajemniczej kobiety sprawia, że to, co dotąd było przekleństwem, staje się sensem jego życia. Na początku jej nienawidzi, aż w końcu uświadamia sobie, że nie może bez niej żyć. To przypowieść o wyzbywaniu się egoistycznych pragnień.

 


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.