Moment, w którym artysta odwraca się od demiurgicznej części swojej osobowości, wcześniej nie był zbyt częsty. Przekonani o swojej (słusznej) wyjątkowości artyści wpisywali w definicję sztuki misyjność, a częściej indywidualny sposób postrzegania świata. Warhol jest dzieckiem i międzywojennego dadaizmu i futuryzmu, ale przede wszystkim, jak każdy po 1945 roku, jest artystą Wielkiej Pustki.
Kto wie, czy w pochwale banana i puszki coca-coli nie kryje się afirmacja życia, której malowane kilkunastokrotnie Słoneczniki van Gogha w istocie nie dotknęły? To pytanie oczywiście ma w sobie sporą dozę prowokacji, ale takie było życie Warhola. Nazywano go albo miernotą albo geniuszem. Podkreślano jego zmysł autopromocji, by nie powiedzieć marketingowca – to właśnie w tym czasie agencje reklamowe zaczynają zdobywać rynek i niebezpiecznie flirtować z korporacjami – a pracujący w magazynach lifestyle’owych Warhol widział niejedno (nadto przez pewien czas sam zajmował się tworzeniem reklam). Przekuł to doświadczenie niczym rasowy biznesmen w doskonałe prosperity – rozmyślnie tak kierował swoją karierą, by uchodzić za kogoś na wzór jednoosobowej fabryki, jak zresztą nazwał swoją pracownię. Kogoś, kto marzy o sławie (był od niej po prawdzie uzależniony) i dużych pieniądzach, i czyni to rzeczywistością. W końcu kogoś, kto jest na tyle bezczelny – czy może wizjonerski? – by to, co zna każdy (czy ja czasem nie potrafiłabym/potrafiłbym sam/a tego stworzyć?) podnieść do rangi sztuki, i wmówić odbiorom, że oto właśnie z nią obcują.
Jednego na pewno nie można Warholowi odmówić – jako innowator przewartościował pojęcie sztuki, wprowadził do niej ożywczy powiew; pytanie, czy przy okazji jej nie deprecjonujący. To także artysta, który rozmyślnie kreował gwiazdy, rozmyślnie tworzył popkulturę, by ją następnie zaprezentować jako „rodzącą się na naszych oczach legendę”. Zabawa w demiurga trwała w najlepsze aż do końca życia. Jego sztuka wyprana jest z emocji, bo nie o nie tu chodzi. Niczym rasowy dokumentalista ukazuje Warhol credo swoich czasów. Pogoń za dobrami materialnymi, status społeczny, które określają kim się jest i przy okazji tak silnie wartościują – oto istota życia. Oto psychodeliczno-depresyjny przełom lat 60. i 70. – czas morderstwa Sharon Tate i lotu na Księżyc. Czas kalifornijskich surferów i pokłosia wojny w Wietnamie, narkotykowych eksperymentów Beatlesów i powierzchownego hippisowania nowojorskich elit. Eros walczy z Tanatosem, nihil novi pod słońcem. Warhol czuje, że ten czas styku jest dobrym momentem na zaistnienie.
Jest twórcą nienasyconym, za co na pewno po części odpowiadał tzw. taniec Sydenhama, na który cierpiał od dzieciństwa. Pozostawił po sobie ponad pół miliona (!) zdjęć, prezentujących głównie artystów nowojorskiej bohemy. Kilka lat temu na aukcji sprzedano kilkanaście szkiców butów, których projektowaniem przez pewien czas się zajmował. Jego awangardowe filmy – na przykład ten ukazujący przez osiem godzin budynek Empire State Building (1964) lub ostentacyjnie hedonistyczne o zabarwieniu pornograficznym Śmieć (1970), czy będące parodią, jak Andy Warhol’s Dracula z udziałem Romana Polańskiego (1974) – stawiają go w rzędzie twórców robiących dokładnie to, co nie było osadzone w społecznych normach, a co przez te normy zostało odrzucone. Angażowanie do swoich filmów naturszczyków, a także bezdomnych czy prostytutek nie było zabiegiem nowym, ale ożywczym – pozwalało stawiać się na równi z awangardowymi twórcami i budowało legendę. Nadto poprzez artystowskie kino, Warhol mógł ukazać swoje tęsknoty, obsesje, fobie, marzenia, czego nie dawało mu malarstwo, jawnie przez niego traktowane jako „treść zarobkowa”.
Czy kiedy Bouguereau cyzeluje swoje anioły na wzór platońskiej idei piękna, bądź czy kiedy Caravaggio pochyla się kolejny dzień z rzędu nad światłocieniem w Ofiarowaniu Izaaka, to czy uczynienie z puszki Campbell równoprawnego partnera do dyskusji jest uzasadnione? Czy to sztuka czy hochsztaplerstwo? – drapią się po głowie krytycy i marszandzi – ale Warhol ma to za nic, gdyż za jego sławą stoi dobrze naoliwiona towarzyska machina, czyniąca go znanym w artystycznych kręgach, co przekłada się na zainteresowanie bogatego mieszczaństwa, które na te obrazy stać. Koło się zamyka. Kogoś to oburza? Czy ktoś stawia pytania?
Warhol bardzo lubi rolę mentora – dla młodego Basquiata staje się kimś w rodzaju ojca chrzestnego. Na długie lata połączy ich platoniczny związek (Warhol, zdeklarowany gej, był przez większość życia aseksualny), który zaowocuje stworzeniem pond stu wspólnych prac. Umiera w 1987 roku w wyniku banalnej infekcji woreczka żółciowego. Człowiek, który tak bardzo bał się śmierci, że nie poszedł na pogrzeb własnej matki, i który robił wszystko by tę śmierć przechytrzyć, ma nadal „swoje 15 minut”, którego to powiedzenia on sam jest właśnie autorem.