Meksyk powitał nas stuprocentową wilgotnością i 33 °C. Podobnie jak ostatnio w Polsce, ale jednak trochę inaczej się oddycha, znacznie trudniej... Z lotniska do hotelu na Playa del Carmen podróż trwała około godziny. Po 12 godzinach lotu należy nam się trochę luksusu! Hotel przywitaliśmy głębszymi shotami tequili. Już w samolocie mój sąsiad, meksykański student, uświadomił mnie, że należy pić tylko tequilę zrobioną ze 100% agawy. Niestety w Europie bardzo popularna jest tequila z kapelusikiem w odmianie srebrnej i złotej, której w Meksyku nie uświadczysz, ponieważ niewiele ma ona wspólnego z tym słynnym alkoholem.
Aklimatyzacyjne początki
Następny ranek rozpoczęliśmy od przebieżki wzdłuż plaży, żeby tradycyjnie skończyć kąpielą w morzu. Kąpiel była niestety trochę utrudniona, bo cała plaża została dosłownie obsypana algami, które morze wyrzuca ponoć od Florydy aż po Gujanę Francuską. Niestety ten proces trwa już od lutego i nikt nie ma pojęcia kiedy się skończy oraz dlaczego tak się dzieje. Jedni mówią, że od 30 lat nie było takich anomalii a drudzy, że morze co prawda regularnie wyrzuca glony, ale nigdy na taką skalę. Po pysznym śniadaniu, pełnym różnych egzotycznych owoców, poszliśmy na lokalne Krupówki, żeby wymienić pieniądze i wynająć auto. Upalny spacer wśród straganów lokalnego rękodzieła i dziesiątek barów, kończymy w lokalnej knajpie z ceratami na stołach. Na dzień dobry zamówiliśmy słynną meksykańską Coronę i ceviche, które doprawiliśmy salsą picante. Według skali Scoville’a pewnie była w szczycie swojej mocy. Rozluźnionej atmosfery przy naszym stoliku dopełniała meksykańska kapela, która na do widzenia zagrała nam Guantanamerę.
Kolejnego ranka wyruszyliśmy na nurkowanie. Trochę miałem stracha, bo ostatni raz nurkowałem wiele lat temu na zupełnym luzie gdzieś na Morzu Śródziemnym, a tu szykowało się dość trudne zanurzenie w cenotach Chak Mol, rodzaju podwodnych wrót wypełnionych wodą słodką i słoną. Nasz instruktor Alessandro, Włoch z Rzymu, przeprowadził to bezboleśnie i niezwykle interesująco. Zrobiliśmy po dwa nurki schodząc na 13 metrów i oglądając niezwykłe połączenie wody słodkiej i słonej, tysiące stalagmitów i stalaktytów, zatopione drzewa i różne gatunki ryb. Warto było przezwyciężyć lęk.
Przed dalszą drogą w kierunku rezerwatu przyrody Sian Ka’ani Punta Allen pojechaliśmy przetestować najlepszą w okolicy ośmiornicę, która była pieczona w specjalnej ostrej salsie. Droga do Punto Allen początkowo była równa, wyasfaltowana, a wzdłuż niej rozmieszczono sporo kurortów z wellness i jogą na wysokim poziomie. Po przekroczeniu granicy parku narodowego droga, na odcinku około 40 kilometrów, stała się bardzo wyboista i pełna wylegujących się w słońcu iguan. Z mocno mieszanymi uczuciami obserwowaliśmy co rusz mijające nas kawalkady jeepów pędzących z nadmierną prędkością. Zastanawiało nas dlaczego wszyscy wracają z miejsca, do którego my jedziemy na noc.
Gdy dojechaliśmy do ostatniej osady na półwyspie, wybraliśmy urokliwe casa a la playa u Amerykanki, która mieszka tam już od 18 lat. Mała chata pod strzechą miała dość spory salon z wiszącym stołem, kuchnią i dwoma sypialniami z czterema łóżkami z moskitierami, wydała się nam zupełnie wystarczająca. Tylko temperatura wyższa niż na zewnątrz budziła nasz niepokój przed kolejną nocą. Na szczęście mieliśmy stały dopływ bieżącej wody, ale energia elektryczna z wiejskiego generatora prądu była włączana tylko na 3-4 godziny wieczorem, więc na dobranoc odczuwaliśmy lekki powiew elektrycznego wiatraka.
Przed kolacją spytałem Susan, dlaczego te wszystkie jeepy tak tu rajdują. Odpowiedziała z dużym niesmakiem, że są to tak zwani turyści „all inclusive”, a nie „travelers”. Wioska ma z nich niewiele, bo pędzą jak szaleni żeby coś zaliczyć, wypić piwo i jechać z powrotem do hotelu, gdzie wszystko jest wystandaryzowane. Kolację jedliśmy w Muelle Viejo, były langusty, ceviche i quesadillas z kurczakiem albo z krewetkami, całość zakropiona doskonałą tequilą z agawy. W lokalnym sklepie kupiliśmy na śniadanie owoce – dla każdego po ćwiartce soczystej papai i grejpfruta, po pół awokado i bananie. Starszy synek, który wstał wprost wymordowany po gorącej nocy, mówi, że teraz już czuje się trochę lepiej, na co Andrzej przypomniał nam dykteryjkę o starym Żydzie, który gdy miał bardzo ciasno w domu, rabin kazał mu kupić jeszcze kozę. Śmialiśmy się wszyscy zapominając o niewygodzie upalnej nocy, choć Andrzej Ziarko, który zorganizował naszą wyprawę twierdził, że to była jego najlepiej przespana noc od jej początku.
Wcześnie rano, zanim zjawiła się turystyczna szarańcza, popłynęliśmy małą łódką wzdłuż laguny i archipelagu mangrowych wysepek, na których prażyły się w porannym słońcu niezliczone gatunki ptaków. Wśród nich przede wszystkim fregaty, ale również kormorany, czaple i inne, których tożsamości nie mogliśmy ustalić. Były też delfiny, żółwie, rozgwiazdy i nurkowanie na rafie. Rafa może nie była tak kolorowa jak australijska Great Barrier Reef, ale przyciągała uwagę tysiącami ryb, płaszczek i jednego wielkiego rekina (myślę, że był długości naszej sześcioosobowej łodzi). Gdy zobaczyliśmy go leżącego na dnie pod nawisem rafy, pospiesznie popłynęliśmy na łódkę, oddaloną o jakieś 200 metrów.
Lunch zjedliśmy w Taco Loco, lokalnej familijnej jadłodajni. Pierwszy raz jedliśmy zielono-żółte (jak jajko) awokado i po raz kolejny przepyszne quesadillas z kurczakiemi z krewetkami.