Od dziecka podziwiałam bohaterkę filmu, za odwagę, wytrwałość, umiejętność wykorzystania pierwiastka męskiego, a jednocześnie intuicję, właściwą mądrym kobietom. Jednak zazdrościłam Karen czasów i miejsca, bo wiedziałam, że obecnie nie ma już szans na odnalezienie lądów pierwotnych i nieugłaskanych. Minął wiek i już prawie wszystko zostało odkryte i oswojone. Aktualizujemy listę cudów świata, ogradzamy miejsca kultowe i wprowadzamy dzienny limit turystów, choćby na Macchu Picchu, aby jak najdłużej zachować te miejsca w aktualnym stanie. Pozostaje nam podróżować, próbować zobaczyć jak najwięcej tych pięknych zakątków, zaznaczać kolejne pinezki na mapie i z tej różnorodności kultur czerpać mądrość, siłę i energię.
Podróże dają wolność
Moje podróżowanie zaczęło się dość późno, bo dopiero w wieku 23 lat. Na drugim roku studiów dotarłam autokarem po raz pierwszy do Dubrownika. Sentyment do tego miasta pozostanie na zawsze... ale nie wiem kiedy znowu będę mogła tam zjeść pyszny burek ze sirum, gdyż miejsce ostatniej podróży nie pozwoliło mi już wrócić do Europy.
Olón, małe miasteczko w Ekwadorze, na wysokości równika w Ameryce Południowej, to prawie 10 tysięcy kilometrów od Polski. Najlepiej dotrzeć tutaj samolotem do Guayaquil, a później autokarem autostradą Ruta del Sol na samo wybrzeże. To właśnie ten ocean mnie zwabił. Zawsze ciągnęło mnie do wody, mimo że pochodzę z małej, uroczej wioski w Sudetach.
Po rozpoczęciu nowego roku postanowiłam wyrwać się z ponurej, zimowej aury, by odzyskać siłę i energię jaką może mi dać wyłącznie słona woda i słońce. Pomysł był zupełnie irracjonalny. Intuicyjnie wiedziałam jednak, że tego najbardziej potrzebuję, i że w życiu czasami trzeba słuchać tylko serca. Koniecznie chciałam spełnić jedno z największych marzeń i nauczyć się surfingu, a właśnie okolice spotu La Punta dawały takie możliwości. Słynna serferom Montanita to zagłębie rozrywki – jest tam mnóstwo klubów, knajpek, straganów, życie wre całe dnie i noce... Tak wyczytałam w internecie. Potrzebowałam jednak spokoju, oceanu, fal, plaży do biegania i trochę czasu na pisanie rozpoczętej książki. Idealny wydawał się Olón. Małe miasteczko i mała plaża, a zatem niewiele ludzi. Wybrałam najtańszy dostępny hostel i postanowiłam pierwszych kilka dni spędzić właśnie tam.
Miejsce pełne niespodzianek
Kiedy przyjechałam wreszcie na miejsce, okazało się, że nikt nie wie gdzie jest moje docelowe miejsce pobytu. Olón to właściwie wioska. Malutkie uliczki, pośród których prześwituje błękit oceanu, służą bardziej jako deptaki, miejsce spotkań i zabawy, czy legowiska psów. Wszystkie domy są małe, często niepomalowane, a brak okien i drzwi nikogo nie dziwi. Tak samo jak widok wielkiego telewizora i sprzętu grającego, ustawionych w centralnym miejscu tychże domów. Często w środku na całej przestrzeni są rozwieszone hamaki, a przed domem stoi prosta konstrukcja grilla, gdzie przygotowywane są posiłki. Rano kobiety przyrządzają platanos na słodko, wieczorem biały dym najczęściej niesie zapach ryb i owoców morza. Na takie posiłki zwykle zapraszani są sąsiedzi czy rodzina, tym samym wymiennie przygotowuje się potrawy, a grille nie palą się co kilka metrów. Muzyka dociera z jednego z domów, a posiłek w miłym gronie smakuje najlepiej, zwłaszcza na zewnątrz, praktycznie na ulicy. Ludzie są uśmiechnięci, wszyscy serdecznie witają się kilka razy dziennie, dzieci grają w piłkę albo biegają za psami z owocem w ręku. Przychodzi jednak moment, kiedy fale są wystarczające, aby złapać małą deskę i pobiec do wody. Nagle okazuje się, że wszyscy na to czekali: surfujący turyści, profesjonalni tubylcy i dzieci uwielbiające ślizgać się na przybrzeżnej pianie.
Wspólnota terytorialno-duchowa
Żeby było bardziej sprawiedliwie, z tym skromnym zagospodarowaniem kontrastuje niewiarygodnie piękna przyroda. Błękit i biel oceanu miesza się z wszystkimi odcieniami zieleni. Bananowce, palmy kokosowe, papaje, mango, drzewka limonowe jak gdyby nigdy nic wyrastają z piachu w kolorze słonecznikowym. Jest coś pięknego w tym prostym życiu, którego dynamikę wyznaczają pory przypływu i odpływu. W zależności od niego mężczyźni wybywają do pracy na połów i przynoszą główne pożywienie – pescado. Widać wzajemną sympatię sąsiadów, chęć pomocy i zrozumienie. Tylko gringo dziwią się, że priorytetem jest lśniący motocykl przed domem, zamiast pięknych drzwi wejściowych. Wszystko to jest kwestią priorytetów, możliwości i potrzeb. Podaż jest wprost proporcjonalna, gdyż w kilku malutkich sklepach można znaleźć stałą bazę podstawowych produktów. Wszystkie sklepiki mają to samo, i co ciekawe, w tych samych cenach. Są one wybite na produktach przez producentów, razem z datą ważności czy serią. Na początku dziwi brak cenówek na półkach, z czasem łatwo odnaleźć cyferki i wiadomo, że nie ma sensu szukać daleko. Wybiera się najbliższy sklepik albo ten z ulubioną obsługą. Na próżno szukać na przykład gąbki do mycia ciała, czy ciemnego chleba. Takich rzeczy nie ma w zasięgu 60 kilometrów, więc raz na jakiś czas trzeba zorganizować wyprawę na bardziej fikuśne zakupy. Pieczywo kupuje się wyłącznie w pasteleriach (piekarniach), a takich w Olónie mamy dwie. Świeże pieczywo można dostać od rana do godziny 10, a później od 15 do 21.
Slow life
Specyficzny jest też częsty brak elektryczności. Nigdy nie wiadomo kiedy jej nie będzie i ile to potrwa... teraz koncepcja grillowania na ulicy ma uzasadnienie, prawda? Prawie każdego dnia kiedy idę biegać o świcie, odwzajemniam uśmiech i pogodnie witam się z każdą napotkaną osobą. Ilekroć biegnę na zakupy czy na autobus, jest tak samo, mimo że jestem tu gringo – nietutejsza. Pozytywne nastawienie się udziela, a miejsce to czaruje. Trochę przypomina Polskę w latach 80., kiedy wszystkich łączyło jedno pragnienie, ludzie mieli podobny status życia, bardziej koncentrowali się na wspólnocie i pożyczali albo wymieniali się kartkami na paliwo czy żywność. Wychowałam się na wsi, gdzie podstawą była jedność z naturą i życie zgodnie z wyznaczonymi przez nią zasadami. Ta prostota ujmuje. Przenosi się na relacje, potrzeby, wartości i dowodzi, że wszelkie gadżety, które tak chętnie gromadzimy są bądź to substytutami, bądź zbędnymi trofeami prawdziwych wartości.
Zmiana jako drogowskaz
Ostatnie dwa lata próbowałam sobie odpowiedzieć na pytanie co mi tak zaczęło przeszkadzać, iż miałam permanentne wrażenie, że jestem zdekoncentrowana. Czułam, że odkąd zamieszkałam w Poznaniu 17 lat temu, moje życie przeszło wiele etapów, ale nadal nie wygląda tak, jak bym chciała. Mimo że przez ten czas zawodowo nieustannie się rozwijałam, to nie chciałam zajmować się marketingiem do końca życia. Z każdym dniem coraz bardziej przeszkadzały mi serwowane przez świat mody komunikaty, a moja szafa przez ostatnie dwa lata systematycznie zmniejszała swoją objętość. Zaczęłam się męczyć w dużych sklepach i zupełnie przestały na mnie działać obniżki i promocje. W codzienność wkroczyła prostota, łatwość podejmowania decyzji i sposób analizowania i reagowania na bodźce zewnętrzne. Nawet znajomi zafascynowani trendami, potrzebami i bywaniem, zaczęli mnie drażnić. Otworzyłam się na nowe doznania ‒ ze sceptyczki w klimacie Scully przeobrażałam się w bohaterkę Jedz, módl się i kochaj. Wreszcie zaczynałam rozumieć czego mi trzeba do życia, ale równocześnie zdawałam sobie sprawę, że nie będzie proste to osiągnąć i że nie o wyzwanie chodzi. Po raz pierwszy w życiu chodziło o poddanie się losowi, zaufanie, że każde przeżycie, sytuacja i człowiek na drodze są po coś i prowadzą dokładnie tam, gdzie mam być. Nie, nie oznacza to, że nagle stałam się przesadnie uduchowioną i ezoteryczną osobą, trafiłam do sekty albo zaczęłam nosić czerwoną bransoletkę. Po 35 latach życia chciałam zaprzestać ciągłego kontrolowania sytuacji, przejmowania dowodzenia i bycia silną.
Bycie tu i teraz
Ostatnio przeczytałam na plaży notatki, które zrobiłam ponad rok temu. Są tam pytania i stwierdzenia, które określają jakie okoliczności i wartości są dla mnie ważne, aby czuć się dobrze. Wynika z nich, że jestem we właściwym miejscu, a decyzji o pozostaniu w Olón na pewno nie żałuję. Minął ponad miesiąc kiedy borykałam się z myślami o powrocie do Polski. Dokładnie pięć dni przed odlotem przemknęła w mojej głowie myśl: nie chcę wracać. Zwizualizowałam sobie moment, kiedy wsiadam do samolotu, mój bagaż jest już gdzieś na tafli lotniska a ja nie mogę, nie umiem przekroczyć progu samolotu. Dokładnie tak samo wizualizowałam sobie zawsze chwilę przekroczenia mety maratonu. Wyobrażałam sobie tą radość z pokonanego dystansu i satysfakcję z osiągnięcia dobrego rezultatu. Kiedy około 30 kilometra pojawiała się znana biegaczom ściana, wizja mety utrzymywała przy siłach następne 12 kilometrów. Jak się okazuje sposób jest idealny, bo ogarnął mnie strach i panika, a dotarła wizja beznadziejności mającej nastąpić sytuacji. Zaczęłam się zastanawiać co się stanie, jeśli nie polecę tym samolotem. Czy to w ogóle możliwe, żeby tutaj zostać? Przez następne kilka dni zafundowałam sobie huśtawkę emocjonalną, dwa razy dziennie zmieniałam nastawienie. Raz wydawało mi się, że to zupełnie nieracjonalne zostawić rodzinę, przyjaciół, osiągnięcia zawodowe i moje rytuały. Z drugiej strony cenne relacje mogłam nadal utrzymywać. Z pracy zrezygnowałam w dwa miesiące wcześniej, sprzedałam motocykl, pozostało tylko wynajęte mieszkanie. Najbliższe mi osoby, mimo szoku w jaki je wprawiłam przedstawiając swój pomysł, zapewniły że pomogą mi i zajmą się spakowaniem i przewiezieniem rzeczy do rodzinnego domu. To dało mi większą odwagę w podejmowaniu decyzji. Czułam, że jesteśmy w stanie razem ułożyć resztę rzeczy w Polsce i pozostaje mi przemyśleć jak będę funkcjonować w Ekwadorze. Czy niemożliwe jest możliwe?
Decyzja, która zmienia życie
Pamiętam dokładnie moment, kiedy w wieczór poprzedzający mój odlot siedziałam na plaży w Montanicie, oglądałam zachód słońca, a moje serce kolejny dzień kołatało jak u kolibra w obawie przed podjęciem ostatecznej decyzji. To wtedy pomyślałam: TAK, zostaję. Ze łzami na policzkach napisałam wszystkim czekającym na moją decyzję i poczułam wielką ulgę. Cokolwiek miało się dalej wydarzyć, chciałam to przeżyć, być gotowa. Postanowiłam dać sobie szansę i kierować się sercem i intuicją. Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzyła to żałować, że nie spróbowałam. Nawet gdyby miało się nie udać, to dobrze wiedzieć, że podjęłam próbę bycia szczęśliwą właśnie tutaj. Nic samo się nie wydarzy, a pojawiające się szanse i znaki trzeba wykorzystywać, nawet jeśli nie kończą się happy endem. Każde doświadczenie jest cenne, wspomnienie najcenniejsze, a świadomość spełnienia daje siłę i odwagę. Następnego dnia, oglądając zachód słońca, oczyma wyobraźni widziałam lotnisko w Guayaquil i wywołujący mnie do odprawy głos. Nie było mnie tam. Nie mogłam przestać się uśmiechać, spokój dawał mi pewność słusznie podjętej decyzji.
Następny tydzień minął na organizowaniu zastępczego lokatora do mieszkania, pakowania i wywiezienia rzeczy. Nie było to takie proste, zwłaszcza biorąc pod uwagę różnicę czasu, ale mając takie wsparcie po drugiej stronie globu, wszystko się udało. Zamknął się kolejny etap mojego życia i nie wiązało się to z poczuciem żalu, przemijania czy utraty czegoś. Wprawdzie doskwiera mi brak ładowarki do aparatu fotograficznego czy tęsknota za ulubionymi perfumami, ale docelowo w takim miejscu można być szczęśliwą nawet z zawartością jednego plecaka. Jedne sandały, jedne styrane buty biegowe, aparat fotograficzny, telefon, dwie pary shortów, cztery koszulki, koszula, bielizna, dwie sukienki i kilka kosmetyków wystarczają mi od 1,5 miesiąca.
Co dalej?
Wszyscy pytają jaki mam plan, a głównym planem jest zmiana funkcjonowania z wiecznego planowania na spokój i prostotę. Idealnie by było robić to, co się kocha. W moim przypadku to ocean, zwierzęta, sport, fotografowanie, pisanie i... Jest jeszcze jeden pomysł, który sprawdzam i wydaje się, że ma potencjał. Jednak w kulturze latino kluczowe jest tranquillo, a rzeczy dzieją się powoli. Dlatego daję jeszcze chwilę czasu Olónowi na współpracę z moją głową i nie zdradzam szczegółów. Obecnie piszę bloga, wysyłam zdjęcia na konkursy i pomagam nowym znajomym. Uczę się hiszpańskiego, aby móc normalnie pracować kiedy moje plany nie wypalą. Na razie nie mam czasu kontynuować pisania książki, ale to się zmieni i nie zarzucę tego, gdyż czuję, że to dobry pomysł. Bywają momenty kiedy tęsknię za bliskimi czy wystrojeniem się w fajne ciuchy na kolację, nie wspominając o tęsknocie za najbliższą osobą. To nie jest jednak uzależnione od kraju w którym się jest, a to właśnie tutaj czuję się szczęśliwa.
Dzień-jak-nie-codzień
Mój dzień zaczyna się jak zawsze od 14 lat, porannym bieganiem o godzinie 6:30, potem śniadaniem. Reszta jest uzależniona od warunków na surfing, a czas upływa na pisaniu, uczeniu się hiszpańskiego, szukaniu nowego lokum i podejmowaniu kolejnych, małych kroków by urzeczywistnić marzenie. Najczęściej około godziny 10 wieczorem oczy mi się zamykają nad komputerem i nawet świadomość tego, ile rzeczy jeszcze chciałam zrobić nie jest w stanie mnie powstrzymać. Mam tutaj klika bliskich mi osób, w tym Anię i Monikę z Polski. Jestem pogodzona z tym, co wydarzy się w przyszłości i na pewno nie czuję się osamotniona. Mam wielką ochotę na życie, czuję się o niebo lepiej, fizycznie i psychicznie. Od miesiąca czekam na paczkę z kilkoma rzeczami i nie mam żadnej gwarancji, że dotrze. Moim życzeniem jest napisać kiedyś: Mamy mały dom w Olón, gdzie usypiamy przy szumie oceanu, a przyjemna bryza daje poczucie realności.